Niedzielni riderzy
   

Witkowice  10.04.2011

Witki przywitały nas warunkami godnymi jak na tę porę roku i ciągłe zmiany pogody. To była ta dobra wiadomość, natomiast zła była taka, że ktoś wyjątkowo znudzony swoim życiem, kiedy nas nie było przyszedł i rozwalił dwie hopy (czyt. skocznie rowerowe). Na szczęście jedna z nich była poza trasą, a druga na samym jej początku, tak więc zaczynaliśmy jeździć zaraz za nią. Wiele się przez zimę nie zmieniło.

Przy pierwszym przejeździe każdemu z nas doskwierał ten sam problem- mimo że pedałowaliśmy ile wlezie, nie mogliśmy dolecieć do lądowań większości hopek. Zarządziłem przerwę śniadaniową, po której nabraliśmy więcej energii i siły (przynajmniej tak mi się wydawało, chociaż nie jestem pewien) i teraz każdy z nas siadał przynajmniej kilkanaście centymetrów od progu lądowania. Krzychu zaliczył glebę jako pierwszy, w powietrzu zaczął robić nie wiadomo co i tak narobił, że zbliżając się do ziemi już był w dziwacznej pozycji zwiastującej wytarzanie się w ziemi. Ubrudził nowiusieńki kask i chciał się wykręcić wypadkiem od dalszej jazdy, ale go pogoniliśmy i nie miał wyboru - musiał wracać na rower. Po jakiejś godzinie znowu czułem, że jestem w pełni formy, tak samo jak chłopaki, dlatego zaczęliśmy się puszczać na bombę (jedną z dwóch największych hop na tej miejscówce) i tak sobie skakaliśmy niewinnie i wesoło, aż jak na zawołanie Paweł doznał bliskiego spotkania piątego stopnia z ziemią i chaszczami. Jako że razem z Krzyśkiem są rodziną, on również zrobił nie wiadomo co, ale tym razem jeszcze miałem okazję oglądać dwa piękne fikołki w duecie z rowerem. Dotoczył się akurat pod moje nogi, dlatego szybko zainterweniowałem i sprzęt stał bezpiecznie, a Paweł biegał, żeby rozchodzić stłuczenia.

Po krótkiej przerwie ponownie jeździliśmy szybko i  wściekle, czując się jak ryby w wodzie. W tym czasie musiałem zrobić sobie wkładki do butów, bo przez zbyt cieńką podeszwę wbijały mi się piny (czyt. małe wystające z pedałów ostrza trzymające pewnie nogę). Na szczęście miałem do dyspozycji spore ilości wykładziny, która  normalnie służy do wyłożenia trasy w błociste dni, ale dzisiaj uratowała mi stopy, tak więc korzystając ze scyzoryka wyciąłem sobie owe wkładki. Z czasem jednak, jako że w przyrodzie musi być równowaga, i ja w końcu zaliczyłem glebę. Chciałem zrobić no foota (szpagat w locie) i nawet mi się to udało, lecz gdy wracałem do normalnej pozycji, za bardzo pociągnąłem rower do tylu i wylądowałem na pupie oraz łokciach. Zostało mi po tym wyczynie trochę zdartej skóry i siniaków, ale ważne, że sprzęt nie ucierpiał. Ponieważ czas nas naglił i zrobiła się już późna godzina, otrzepałem się z ziemi, na chwilę usiadłem i po kilku minutach wyjechaliśmy z lasu.

Paweł Derecki
Poleć znajomemu
Imię i nazwisko nadawcy:
E-mail adresata:
Poleć
Link został wysłany
Newsletter
juliada mlodziez smiglo

Powered by mtCMS   •    Wszelkie prawa zastrzeżone   •    Projekt i wykonanie MTWeb