Po czternastu godzinach lotu - a jeśli policzyć wszystkie międzylądowania i różnicę czasu - po dwóch dniach podróży, wylądowaliśmy w Quito. Ponieważ lotnisko w stolicy Ekwadoru znajduje się niemal w centrum miasta, po drodze mogłam obserwować przechodniów: Indian we flauszowych kapeluszach i nieprawdopodobnie kolorowo ubrane kobiety. Na skrzyżowaniach zaczepiali nas handlarze, próbujący sprzedać cokolwiek, choćby gumę do żucia, banany lub inne egzotyczne owoce, których nazw nie znam.
w rytmie salsy
Jeszcze tego samego dnia postanowiliśmy zwiedzić miasto i poczuć jego klimat. Stolica Ekwadoru jest przepięknie położona. Znajduje się na wysokości trzech tysięcy m n.p.m, a wokół niej rozciągają się zbocza wulkanów. Najwyższe z nich są ośnieżone. Należą do pasma Andów, które przecinają cały kraj z północy na południe. Miasto nie sprawia wrażenia metropolii. Nie ma tu drapaczy chmur jak na Manhattanie. Nie buduje się ich z powodu trzęsień ziemi, które zdarzają się tu średnio trzy razy w roku. Na szczęście, nie zawsze są one silne, zwykle kończy się na pęknięciach kilku ulic, ale już za miastem zobaczyć można głębokie szczeliny.
W centrum korek jak w Krakowie. Wydzielonym, specjalnym pasem dla autobusów wjeżdżamy do serca miasta. Jesteśmy na placu między kościołem z czasów Kolumba z charakterystyczną, bogato zdobioną kamienną fasadą i niedawno odnowionym, nowocześnie podświetlonym teatrem. Kręci się tu dużo młodzieży. Różnią się od nas nie tylko mocną opalenizną. Są bardziej otwarci, wylewni, spontaniczni. Na powitanie bez skrępowania padają sobie w ramiona. Gdy tańczą salsę, wkładają w to całą duszę i ciało. Unosi ich porywający rytm, wystukiwany wypełnionymi kaszą plastikowymi butelkami. Co za widok! Czuję się jak na dyskotece, na której wszyscy kołysząc biodrami,
z pasją śpiewają całe piosenki.
fale oceanu
Jedziemy wijącą się serpentynami drogą. Po obu jej stronach mijamy dymiące wilgocią lasy. Przecinają je olbrzymie, opadające niemal pionowo doliny, od czasu do czasu wraz z nimi mkną ku dołowi nitki wodospadów. My tymczasem, przejeżdżając po kamiennych, przewieszonych nad potokami mostach, odkrywamy miejsca jakby stworzone do skakania na bandżi. Mało tu oznak cywilizacji. Po czterech godzinach jazdy znajdujemy pierwszą wioskę, a dalej znowu ciągną się lasy. Wreszcie pojawiają się bananowce. To znak, że wjechaliśmy w inną strefę klimatyczną. Robi się parno, temperatura wzrasta o ok. 10 stopni.
Wreszcie docieramy do oceanu. Na piasku, ciemniejszym niż nasz polski, raz po raz natrafiamy na kokosowe orzechy, które swobodnie spadają z palm. Woda ciepła, fale duże. Nad nimi uwijają się pelikany - śmieszne ptaki, z charakterystycznym wygięciem szyi. Gdy lecą, zawsze ustawiają się w idealnie równych odstępach, jeden za drugim. Robią wrażenie, gdy wzbijają się w powietrze i nagle pikują upatrzywszy w wodzie ofiarę. Konkurencję robią im rybacy z wioski, którzy na wąskich, dwuosobowych czółnach wypływają na wieczorny połów. A ryb nie brakuje, co dobrze widać na targu. Na kamiennych ladach piętrzą się góry różowych i białych krewetek, różnej wielkości małże i jakieś dziwne żyjątka z poplątanymi odnóżami. Są też oczywiście duże ryby. Dla równowagi, po drugiej stronie ulicy zaprasza konkurencja - targ mięsny. Na hakach wiszą mało zachęcające połacie wołowiny, nad którymi uwijają się roje much. W samym środku tego kramu pies obgryza ze smakiem kości. Sprzedawcy nie są tu nachalni. Uśmiechnięci cierpliwie czekają na zamówienie.
przeskoczyć równik
Ostatni dzień nad morzem spędziliśmy na dzikiej plaży wśród pierzchających we wszystkie strony pomarańczowych krabów, które - ilekroć próbowałam zrobić im zdjęcie- znikały w zrobionych w piasku otworach. Dzikie plaże stopniowo ustępują tu miejsca ośrodkom wypoczynkowym lub nowym, powstającym wzdłuż wybrzeża, wioskom. Jeszcze parę lat temu przypływały tu żółwie, by złożyć jaja i można było obserwować małe żółwiki szukające samodzielnie drogi do wody. Jaka szkoda, że naturalne, dzikie środowisko tak szybko zanika.
W powrotnej drodze przejeżdżamy bitą drogą przez kawałek dżungli i ta dopiero robi wrażenie! Dwumetrowe liście, wysmukłe palmy, liany, paprocie jak w „Jurassic Park", mocne kolory storczyków i innych kwiatów, które w miniaturze znamy z naszych kwiaciarni. To miejsce wygląda jak raj. Niestety musimy wracać do Quito, skąd udajemy się na jeszcze jedną obowiązkową wycieczkę. Tym razem do środka Ziemi.
Przez Ekwador przechodzi równik. Znajduje się on tuż za miastem, miejsce oznaczone jest linią. Jeśli ktoś ma ochotę, może jedną nogą stać na półkuli północnej, drugą na południowej. Przewodniczka oprowadza nas po muzeum Indian. Przechadzamy się wśród ogromnych kaktusów i rzeźbionych w drewnie totemów, oglądamy oryginalne indiańskie chaty, patrzymy na zakonserwowane w puszkach skalpy i pająki. Wreszcie przewodniczka chce nas przekonać, że naprawdę znajdujemy się równiku. Wlewa szklankę wody do zlewu. Uciekająca woda tworzy wir zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, a już w znajdującym się dwa metry dalej zlewie woda wiruje w kierunku przeciwnym. Według jakiegoś francuskiego badacza jest to dowód na to, że właśnie tu przebiega równik.
w krainie wielkich róż
Ostatnią naszą wycieczką są odwiedziny na plantacji róż. Uprawia się tu 60 różnych odmian. W tym klimacie dojrzewają średnio 3 razy w roku. Z powodu niskiego ciśnienia, znajdujemy się wszak trzy tysiące kilometrów n.p.m., różane krzewy osiągają trzy metry wysokości, a kwiaty są naprawdę olbrzymie. Codziennie ścina się je, pakuje, schładza i wysyła do USA, Europy, Rosji. Tylu odmian, tylu cudownych okazów nie sposób zobaczyć w naszym świecie. Ekwador słynie z eksportu róż. Obok bananów jest to bodaj najlepiej sprzedający się artykuł.
Nasza wyprawa dobiega końca. Przed wyjazdem straszono nas, że Ekwador to kraj niebezpieczny, że grożą nam napady, a na dodatek zarażenie się amebą, malarią i cholerą. Wprawdzie zdarzyło się, że na dwie godziny straciliśmy zdrowy rozsądek, ale stało się to na widok fantastycznie kolorowych bibelotów, ręcznie tkanych poncz, ceramiki. Spotkało nas to na targu Indian z plemienia Otavalo, ale poza kłopotami z zamknięciem walizki przy pakowaniu się, nie groziło to niczym więcej.