Brennaborem przez Afrykę
   

Zbyszek, krakowski student, o akcji dowiedział się od swojego współlokatora. Nie zdecydował się od razu. Dopiero po kilku miesiącach zapytał pomysłodawcy czy nadal jest wolne miejsce i czy może wziąć udział w etapie czwartym- sudańskim. Odpowiedź była twierdząca. Trzy dni później rozpoczęła się akcja „Afryka Nowaka". Miał cztery miesiące na przygotowanie się do podróży pełnej przygód i niespodzianek.

Przygotowania możemy podzielić na fizyczne, psychiczne oraz naukę. Fizycznych przygotowań u Zbyszka właściwie nie było, bo na co dzień porusza się rowerem. Aczkolwiek wiedział, że Afryka to nie jest trasa Kraków -Tyniec. Przygotowanie psychiczne było związane z myśleniem o zagrożeniu, które może czyhać w Afryce. To było przygotowywanie się na zupełnie nowy, nieznany świat. Musiał się przygotować na choroby i niecodzienne sytuacje, a także na szok związany z widokiem niektórych miejsc.

Jednak najbardziej obszerna była nauka. Jako student geografii, Zbyszek wiedział sporo o Afryce. Nie myślał stereotypowo. Przeczytał sporo książek. Niestety niewiele z nich dotyczyło samego Sudanu, bo mało, kto tam był. Dlatego chłopak razem z resztą ekipy ściągał różne źródła informacji z innych krajów. Druga sprawa to mapy, które są bardzo niedokładne i stare. Każdą mapę należało przejrzeć centymetr po centymetrze. Podczas planowania wyprawy konieczne było poznanie trasy Kazimierza Nowaka, bo to jego śladami mieli podążać. Wiązało się to z Niesłychaną ilością telefonów, które należało wykonać. Cała ekipa musiała zdobyć różne pozwolenia np. na robienie zdjęć czy wjazd do Afryki. Nie udałoby się to bez pomocy konsula. Znajomości były niezbędne. Wykonanie telefonu do osoby, która płynęła Nilem czy była w danej wiosce lub mieścinie. Bez wiedzy, którą nabył w ciągu tych czterech miesięcy w Afryce by sobie nie poradził. Pozostaje pytanie: co z funduszami? Do Afryki nie da się jechać za darmo. Dzięki hojności władz Poznania, z którego pochodził Nowak, zdobyli pieniądze na wyjazd i nie tylko. Sponsorzy postarali się, by chłopcy mieli odpowiedni ekwipunek. Rowery otrzymali od firmy Brennabor. Na rowerach tej samej firmy kilkadziesiąt lat temu podróżował także Nowak. Cała podróż kosztowała ich około 2, 5 tysiąca i trwała 10 tygodni.

Nadszedł dzień wyjazdu. Mężczyźni dotarli do Afryki. Na szczęście cała ekipa lubi ciepło, więc z przystosowaniem do klimatu nie było problemu. Dostali rowery, które miały już za sobą 3 etapy podróży (jeden etap to jeden miesiąc) i o dziwo były w bardzo dobrym stanie. Zaraz po przyjeździe okazało się, że nie ma dojazdu do miejsca, skąd odpływała barka. Ekipa składająca się z czterech mężczyzn wsiadła na rowery i z zapałem ruszyła w drogę.

Co mieli ze sobą? Każdy z nich posiadał: śpiwór, trzy koszulki jedną parę butów pełnych i jedną parę sandałów, coś do jedzenia, a także apteczkę. Typowy dzień wyglądał bardzo prosto. Wstawali o świcie, po wschodzie słońca, które ich budziło. Ubierali się tak, by jak najbardziej zasłonić skórę. Zakładali chusty na głowę i okulary na oczy.

Początkowo smarowali się kremami z filtrem, by zapobiec oparzeniom. Szybko jednak tego zaprzestali, bo i tak się opalali. Ustalali godzinę i miejsce, gdzie zrobią postój i tam się spotykali. Wsiadali na rower. Nie musieli jechać gęsiego, jak na Tour The France. Jedni jechali, inni robili zdjęcia. Najważniejsze było czerpanie przyjemności z podróży.

Czasami kogoś z ekipy spotykało się leżącego pod drzewem ucinającego sobie drzemkę. Nie mieli określonej liczby kilometrów do przejechania w ciągu dnia. Raz jechali 150 km, a innym razem 30, (np. po przejściu malarii). Na postoju, w zależności od miejsca, w którym się znajdowali, robili rożne rzeczy. Odpoczywali, spali, jedli to, co zebrali po drodze. To, co my kupujemy w sklepach, w Afryce rośnie na drzewach. Jednak np. mango, które możemy kupić w Polsce nie smakuje tak jak te, które rośnie na drzewie. Czasem jest tak słodkie i dojrzałe, że aż pęka. Przeważnie gościli w wioskach, przez które przejeżdżali. W jednych zostawali na dłużej, w innych nie robili w ogóle postojów. Początkowo przestraszeni Sudańczycy, po wizycie Polaków żegnali ich prezentami, np. wiadrem mango. Wizyta w wiosce wyglądała przeważnie tak, że najpierw dzieci biegły koło nich przestraszone, ale kiedy ekipa pokazywała mapy oraz na migi przedstawiała plan tego, co chcą zrobić, od razu zdobywała uznanie.

Robili dzieciakom zdęcia i pokazywali je na wyświetlaczu aparatu, co było niesamowitą radością dla nich samych jak i dla tych młodych ludzi. Dawali przejechać się na rowerze, który w Afryce wykorzystywany jest jako taczka, i który wywoływał poruszenie z powodu przerzutek.

Kilka razy, jeśli mieli taką możliwość, dawali dzieciom ołówki lub zeszyty, a te, tak jakby trzymały w ręku skarb, biegły pokazać rodzicom, co dostały w prezencie od białych.

Starszyzna wychodziła wtedy na przyjęcie gości, i pełna podziwu dla pomysłu udzielała błogosławieństwa. To dodawało im otuchy i podnosiło ich na duchu. Myśl, że jakaś wioska trzyma za nich kciuki i wierzy w nich, była całkowicie wystarczającym wsparciem. Nie w każdej wiosce tak było. Kiedy sztafeta docierała do większego miasta, czasem w ramach rozrywki wychodziła do dyskotek. Wchodząc tam widzieli mnóstwo osób tańczących i bawiących się, co wydawało się być dla nich odskocznią od życia codziennego. Ludzie się bawili, tańczyli i pili. Ekipa była tam czymś innym wyjątkowym. Byli czterema białymi mężczyznami na 150 czarnoskórych ludzi, więc każdy chciał się z nimi zaprzyjaźnić.

Jeżeli chodzi o posiłki to, jak każdy, czasem musieli zjeść coś konkretnego by mieć siłę na jazdę. W Sudanie, kiedy wchodziło się do baru samemu podnosiło się pokrywki od garnków i drogą eliminacji, co dobre a co nie, wybierało się posiłki. Na śniadanie wielkanocne dopiero w trakcie spożywania dowiedzieli się, że jedzą Antylopę. Jedli także szaszłyki z grilla, które okazały się pisklakami. Uczestnicy wyprawy wychodzili z założenia, że należy spróbować tego, co jest tam, a czego w Polsce nie ma, bo mogą takiej okazji już więcej nie dostać. Najczęstszym posiłkiem był jednak naleśnik nadziewany ciecierzycą i różnymi warzywami, który był bardzo sycący i niedrogi (około 50 groszy za jeden).

Z wodą był większy problem, bo w Afryce wody brakuje. Szczególnie w Sudanie. Mieli jednak tabletki do uzdatniania. W sklepach była do kupienia cola i inne napoje.

Najedzeni i napici kładli się spać na ziemi bez obaw spotkania groźnych gatunków węży czy pająków w śpiworach i zasypiali patrząc na miliony gwiazd, drogę mleczną i wszystkie nieznane im dotąd uroki nieba.

Kontakt z Polską mieli codziennie,więc mogli wysłać do bliskich, sms-a o tym, że właśnie widzieli aligatora czy że goniło ich stado bawołów. Ładowali telefony w wioskach. Ale jak to robili skoro tam nie ma prądu? To tylko stereotyp. Telefonia komórkowa w Sudanie jest rozwinięta tak, jak w zwykłym europejskim mieście. Aby ładować telefony ludzie dociągają prąd do budek takich jakich w Krakowie sprzedaje się precle i ubijają na tym interes. Zbyszek 10. kwietnia w dniu katastrofy samolotu pod Smoleńskiem dosrał sms-a z informacją. Chwilę później zdziwienie na jego twarzy wywołały wyrazu współczucia z ust Sudańczyka. Przepływ informacji jest tam sprawny, bo może i nie ma tam w każdej wiosce telewizora, ale są np. radia.

Cóż to by była za podróż, gdyby obyło się bez przygód usterek i chorób, o których po powrocie opowiada się najczęściej. Usterek było niewiele, bo sprzęt był bardzo dobry. W rowerze zgubili jeden licznik kilometrów i kilka razy pękały im dętki przez kolce spadające z tamtejszych drzew.
Uszkodzenie ciała miał jeden chłopak, który grał puszką po ananasie na barce i przeciął sobie stopę. Najwięcej strachu przypędził im jeden z check pointow. Check pointy to punkty kontroli, które są widocznie oznaczone i do, których należy podjechać, zgasić silnik i wyłączyć światła, a następnie zapalić światło w środku samochodu i z podniesionymi rękami czekać na kogoś w stylu celnika. Ekipa jadąc pewnego razu samochodem takowego check pointu nie zauważyła i gdyby nie szybka reakcja, napędziliby sobie sporo biedy. W ekipę wycelował z karabinu szesnastoletni pijany żołnierz.

Na szczęście wszystko się dobrze skończyło, ale chłopcy nie lada się przestraszyli. Raz Zbyszka gonił guziec, kilka razy szerokim łukiem omijali hipopotamy, słonie i bawoły, aby nie narobić sobie kłopotów. Dwoje mężczyzn z ekipy chorowało na malarię, a Zbyszek wrócił do Polski z podejrzeniem robaków Gujana.

Ponad dwa miesiące w Afryce przyniosły chłopakom wiele dobrego. Ciężko im się wracało do Polski, bo życie w Afryce wygląda zupełnie inaczej niż w naszym kraju. Dla niektórych lepiej, dla niektórych gorzej. Pomysłodawca sztafety siedzi obecnie w Afryce, bo tak mu się tam spodobało. Ale tak naprawdę każdy z ekipy dostałby tam propozycję pracy, która może i nie przynosiłaby kokosów, ale za to dużo radości. Tam dzień kończył się dobrze, a na nowy czekało się z radością i ciekawością, co przyniesie. Gdyby nie to, że w Polsce nie mieli niezamkniętych pewnych spraw, pewnie by tam zostali. Wrócili z innym poglądem na świat: że niektórzy mają gorzej, że należy doceniać to, co się ma i korzystać z każdej chwili, a także, że najważniejsze jest to, kim się jest a nie, co się ma.

 

Gabriela Palka
Poleć znajomemu
Imię i nazwisko nadawcy:
E-mail adresata:
Poleć
Link został wysłany
Newsletter
juliada mlodziez smiglo

Powered by mtCMS   •    Wszelkie prawa zastrzeżone   •    Projekt i wykonanie MTWeb