W czwartkowy ranek obudził mnie telefon od przyjaciela. Spytał się mnie czy mam sprawny rower i czas w weekend. Znając tego człowieka od razu odpowiedziałem, że wszędzie z nim pojadę. Podczas rozmowy dowiedziałem się, że ma w planach dwudniowy wypad w góry, prawdopodobnie po słowackiej części Tatr. Tak więc umówiliśmy się we wczesno-rannych, sobotnich godzinach na obrzeżach z miasta. Wrzuciłem rzeczy do bagażnika, rower na dach i ruszyliśmy w drogę. Bezchmurne niebo o tej porze wróżyło dobrą pogodę przez cały dzień, w dobrych nastrojach szybko dotarliśmy pod granicę, gdzie zakupiliśmy jeszcze kilka litrów wody. Następnie 20 km przez Słowację i byliśmy na miejscu. Jak ktoś się zapyta gdzie, nie będę w stanie odpowiedzieć, bo nie mieliśmy mapy.
Zostawiliśmy samochód w małej zatoczce przy drodze i jeszcze raz zrobiliśmy rewizję ekwipunku pozbywając się niepotrzebnych rzeczy, trzeba było zabrać jak najwięcej wody, bo wiedzieliśmy, że będziemy zdani tylko na siebie. Udało mi się zmieścić do plecaka jedynie niecałe dwa litry, śpiwór, cztery bułki wraz z kawałkiem kiełbasy, pasztet i tabliczkę czekolady. Danielowi zostało troszkę miejsca więc dopchałem koszulkę z długim rękawem, tak na wszelki wypadek. Oznajmił mi, że kierujemy się w stronę polskich Tatr i ruszyliśmy w drogę. Jednak ku naszemu zaskoczeniu, zamiast jeździć przez lasy, przez 80% drogi jechaliśmy pod palącym słońcem bez najmniejszego cienia (wszędzie leżały połamane drzewa, prawdopodobnie były to skutki wichur). Nie mogliśmy jechać ustaloną drogą, więc podróżowaliśmy na czuja podziwiając piękne widoki. Raz z górki, a raz pod górkę, były też płaskie miejsca, lecz raczej należały do rzadkości. Z większych szczytów dało się widzieć olbrzymie kilkudziesięcio kilometrowe doliny na terenie Słowacji. Gdybym powiedział, że góry wyglądały niesamowicie, a widok był przepiękny to nawet takie słowa nie oddałyby tego co tam zobaczyłem. I do tego uczucie, absolutnej wolności, braku cywilizacji, która jest prawie wszędzie. Dla takich chwil człowiek żyje.
O godzinie trzeciej nadszedł czas na przerwę obiadową, oboje nie czuliśmy głodu, zapewne ze względu na upał, lecz dobrze wiedzieliśmy, że bez posiłku zaraz opadniemy z sił. Dopiero gdy zszedłem z roweru uświadomiłem sobie, że od słońca mam już czerwone, obolałe ręce. W takim momencie przydała się koszulka z długim rękawem. Jeździliśmy chyba od godziny 10 bez przerwy, tak więc chyba nie muszę pisać, że wypiliśmy prawie połowę zapasów wody. Posiłek to na siłę zjedzone dwie bułki, odczekaliśmy kwadrans i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Gdy zapadał już zmrok mieliśmy za sobą ok. 30-40 km. Nie mieliśmy żadnego oświetlenia, więc byliśmy zmuszeni rozbić obóz w jakimś bezpiecznym od komarów i niedźwiedzi miejscu. Naszym wybawieniem okazała się ambona myśliwska, która na szczęście była wolna dla nas i od krwiożerczych owadów. No ale co by to była za noc bez ogniska, więc pod naszą wieżą upiekliśmy sobie kiełbaski, podziwiając przepiękny, nocny krajobraz, księżyc i nawet spadającą gwiazdę. Pomyślałem sobie: "jak dobrze, że jeszcze nie dotarł tutaj człowiek" i zachwycony, rozmarzony prawie spaliłem kolację. Pojedzeni udaliśmy się na spoczynek, nogi same się już uginały pod ciężarem ciała, niestety jeszcze jedna zła wiadomość przed snem... woda się skończyła. Zdołowani zapadliśmy w twardy sen, wstaliśmy w okolicach godziny dziewiątej. Kolejny upalny dzień, bezchmurne niebo. Na dodatek okazało się, że Daniel ma zatrucie i gorączkę. Pomogłem mu się ogarnąć po przebudzeniu. Trochę go odciążyłem, lecz chłop z niego twardy i wiele pomocy nie potrzebował. Postanowiliśmy, że wrócimy do naszego samochodu, mimo długiej i ciężkiej drogi, ponieważ do najbliższego miasteczka czy raczej wsi odległość była dwukrotnie większa, natomiast nie chcieliśmy ryzykować z szukaniem strumienia.
Już bez jakiejkolwiek przerwy, szybszym tempem niż dnia wcześniejszego jechaliśmy, staraliśmy się jeszcze uciec przed palącym południowym słońcem. Zatrzymaliśmy się tylko dwa razy na pamiątkowe zdjęcie, rowery o dziwo nie miały żadnych problemów technicznych. Zawsze gdy się wraca droga wydaje się krótsza i łatwiejsza. Tak też było tym razem. Sami zdziwieni swoim tempem dotarliśmy do auta o wiele wcześniej niż myśleliśmy. Solidnie odwodnieni i wymęczeni opadliśmy w cieniu pod drzewem z butelką wody znalezioną w bagażniku. Zbieraliśmy się do kupy przez pół godziny. Zregenerowany umyłem zęby i zjadłem solidny posiłek, następnie pakowaliśmy rowery na bagażnik. Wyruszyliśmy wczesnym popołudniem, przejazdem w miasteczku kupiłem dwie tabliczki czekolady, którą w Polsce trudno zdobyć i szczęśliwie na dziewiętnastą dotarliśmy do Krakowa.
Niesamowite wspomnienia, które pozostaną w mojej głowie do końca życia, nabyte cenne doświadczenie pozwalające przetrwać w dziczy oraz pamięć o pięknie tego miejsca, są to tylko niektóre z plusów takiej wyprawy.
Fot. Daniel Klawczyński
Paweł Derecki
XXVII LO