Moja zielona wyspa
   

To był marzec. Wylot z Polski.  Moja pierwsza podniebna podróż. Nie wiem, co było bardziej ekscytujące: świadomość, że zobaczę P. po czterech miesiącach, fakt, że lecę samolotem, czy niepewność, co mnie czeka. Lot był w nocy. Podziwiałam Europę skąpaną w światłach.

Do Dublina przyleciałam rano, może przed południem. Takie drobiazgowe wspomnienia się zacierają. Zabrałam wielką walizkę i czekałam z resztą na odebranie nas z lotniska. Są! Cała grupa Irlandczyków zmierza w naszą stronę. Jest i P. - mój irlandzki brat, moja bratnia dusza. Nie da się przywitać wystarczająco po takiej przerwie. Wsiadłam do samochodu. Jak zwykle nic nie rozumiałam po angielsku - to przez barierę, która pęka po kilku godzinach spędzonych z obcokrajowcami. Irlandia przywitała mnie zielenią. Wysepki na autostradach są bardziej zielone niż polski trawnik. I żółte żonkile, to pamiętam wyraźnie, rosły przy drodze jakby znajdowały się w centrum pięknego ogrodu.

Docieramy na przedmieścia stolicy. Wszystko wydaje się niesamowite: zwykłe domy są jak z filmu, ludzie jakby bardziej uśmiechnięci i ta zieleń. Tej zieleni nie sposób zapomnieć, a co dziwne nie sposób zapamiętać. Wydaje się tak magiczna, jakby była snem, wytworem wyobraźni.

Wyczerpana podróżą, nadmiarem wrażeń i nowych znajomości zasypiam.

Drugi dzień przywitał nas deszczem. Byłam trochę zła, bo chciałam pozwiedzać. P. wzruszył tylko ramionami, bo dla nich deszcz to jak zachmurzenie - nie jest przyjemne, ale stanowi element prawie wszystkich dni w roku. Pojechaliśmy do szkoły - irlandzkiego liceum pełnego rudych głów. Pamiętam stołówkę – równie nierealną jak zieleń. Wieczorem siadłam z P. rozmawialiśmy o hartach i jedliśmy ciasteczka, mocząc je w herbacie. Herbacie z mlekiem, oczywiście.

W pobliskim sklepie kupiliśmy chips – mówię „Frytki, P., frytki”. Zza lady wyłania się, o dziwo, nie ruda głowa: „Ja z Kielc, a ty?”. Niesamowite, że zbiegi okoliczności przytrafiają się nam wszędzie. A może to był znak, żeby strzelić sobie liścia w twarz i przypomnieć, że nie zostanę tu wiecznie? W końcu zewsząd atakowały mnie „Lechy”, „Żywce” i polish wodki.

Dni mijały na zwiedzaniu, byciu razem i nieuświadamianiu sobie, że każda doba, to kolejny krok do wyjazdu. Zakochałam się w Trinity College, licząc, że kiedyś wrócę tu studiować. Zakochałam się w Kilkenny Castle, myśląc, że zrobię tam wesele. Zakochałam się w Howth, będąc naiwną, że kiedy się ociepli, poopalam się na jachcie z miejscowej przystani. Zakochałam się w Glenveagh. Bezwarunkowo.

Teraz myślę, że było to naiwne. Jednak wtedy żyłam w dwutygodniowym śnie. W dwutygodniowej krainie marzeń, krainie czarów.

Często tam wracam. Przeważnie przed snem. Jednak moja Irlandia nie jest taka zielona. Nie pachnie żonkilem. Nie szumi falą uderzającą o klif. Nie smakuje jak dublińska herbata z mlekiem ani jak obrzydliwa zupa z parówkami. Nie jest prawdziwa, a na pewno nie tak magiczna.

fot: http://pl.trekearth.com/gallery/Europe/Ireland/South/Dublin/Dundalk/photo1276190.htm

Aleksandra Bzdyl
Poleć znajomemu
Imię i nazwisko nadawcy:
E-mail adresata:
Poleć
Link został wysłany
Newsletter
juliada mlodziez smiglo

Powered by mtCMS   •    Wszelkie prawa zastrzeżone   •    Projekt i wykonanie MTWeb