Czy da się zobaczyć całkiem spory kawałek Europy w cztery dni mając ze sobą niecałe 10 euro? Wakacyjna podróż do Włoch - państwa moich marzeń - jest świetnym dowodem na to, że tak! Jak to zrobić? Na czym zaoszczędzić?
Autostop
Taka podróż jest nie tylko najtańsza (właściwie darmowa), ale też często o wiele szybsza niż podróż autobusem. Oczywiste, że od samolotu autostop szybszy być nie może, jednak mimo wszystko podczas jazdy zobaczy się wiele więcej niż z okien samolotu. Tak więc mamy kolejny plus. Jednak tak jak i wszystko autostop ma też minusy. Pierwszym z nich jest niebezpieczeństwo związane z tego typu podróżowaniem. Odradza się łapanie okazji samemu, zdecydowanie lepiej jest robić to we dwójkę. Jeszcze lepiej, kiedy dwójka ta jest mieszana: chłopak i dziewczyna.
Więc kiedy mamy już kompana, czas ruszać w drogę. Najlepiej wczesnym rankiem, kiedy na drogi wyjeżdżają tiry, czy ludzie zmierzający do pracy.
Tak więc stoimy ze znajomym na jednej z wylotówek z Krakowa. Jadąc autostopem trzeba pamiętać, by bagaż (oczywiście najlepiej plecak) nie straszył kierowców swoim ogromem, a wręcz przeciwnie, żeby był niewielki, zgrabny i lekki.
Stoimy, stoimy, stoimy. Mija dziesięć, może piętnaście minut. Obok nas zatrzymuje się zwykły, czterodrzwiowy samochód z gdańską rejestracją. Starsze małżeństwo podwozi nas do Rabki, skąd odbija bezpośrednia droga na granicę polsko-słowacką. Tam nie czekamy nawet pięciu minut, gdy zabiera nas ze sobą zagorzały katolik i wróg polskiego rządu pan J. Tak się składa, że pracuje w miasteczku na granicy austriacko-włoskiej, więc podwozi nas niemalże w sam cel naszej podróży.
Villach
Stajemy na jednym z austriackich zajazdów. Jest już ciemno, widać jedynie kilkanaście zaparkowanych samochodów i dwa rozbite namioty. Żegnamy się z panem J. i przy okazji wymieniamy numerami, by informować go o kolejnych etapach podróży. Rozkładamy swój namiot, gdy obok z ciemności dobiegają nas rozmowy i śmiech. Okazuje się, że jadąca na Korsykę grupa studentów z Warszawy też się tutaj zatrzymała by przenocować. Chwilę rozmawiamy: o planach podróży, o nas.
Tymczasem robi się późno, idziemy spać. Jutro czeka nas męczący dzień.
Rano próbujemy łapać stopa, jednak problemem jest to, że kawałek dalej autostrada się rozdziela: jedna prowadzi na granicę Włoską, druga do austriackiej części Tyrolu, gdzie kieruje się większość przejeżdżających tędy kierowców. Po około czterdziestu minutach wreszcie trafiamy na Włocha, który chętnie podwiezie nas do Wenecji.
Trzysta kilometrów dalej
Wysiadamy na autostradzie przed Wenecją. Zaskakuje nas upał przekraczający 35 stopni. A do centrum miasta zostało ponad dziesięć kilometrów, co gorsza, trzeba jeszcze przejść przez autostradę... Wskakujemy do czyjegoś ogródka, szybko przebiegamy i trafiamy na polną drogę, która ponoć ma prowadzić do Wenecji. Idziemy i idziemy. Robimy się coraz bardziej zmęczeni. W końcu zatrzymuje się jakiś samochód i miły, starszy Włoch podwozi nas na przystanek autobusowy, skąd ma zabrać nas już tutejszy autobus.
Wsiadamy, a chwilę później na horyzoncie pojawia się już nasz dzisiejszy cel - miasto położone na wodzie. Mimo strasznego skwaru, poświęcamy cały dzień na zwiedzanie. Tutaj też z mojej puli znika 5 euro przeznaczone na przechowalnie bagażu oraz 45 centów za dwulitrową butelkę wody.
Pod wieczór znów pakujemy się do autobusu i wyjeżdżamy na wylotówkę w kierunku Bolonii.
Padwa
Do Padwy podwozi nas włoski urzędnik w średnim wieku. Zostawia nas na stacji benzynowej pod miastem, gdzie od razu dogadujemy się z rumuńskim tirowcem, który o świcie zabierze nas do Livorno - wielkiego portu położonego dziesięć kilometrów od Pizy. Standardowo rozkładamy namiot, wyciągamy przywieziony z polski chleb, serki i konserwy. Jemy kolację, potem bierzemy szybki prysznic na stacji. Słońce zachodzi, na horyzoncie widać burzę, a my kładziemy się spać.
Livorno i Piza
O piątej ruszamy. Czeka nas około trzysta kilometrów drogi. Jedziemy przez Apeniny, widoki są piękne. W końcu dojeżdżamy do równie pięknej, rozległej Toskanii. Wreszcie za szybą wielkiego tira widzę port i morze. Piękne i otwarte. Wysiadamy i pierwsze co robimy to pędzimy na szeroką, piaszczystą i pustą plażę. Woda jest niebiańsko czysta i rozkosznie ciepła. Po chwili ruszamy jednak w stronę Pizy. Łapiemy miejscowy autobus, który zawozi nas do centrum. Krzywa wieża jest tu jednak jedyną dużą atrakcją, która zasługuje na chwilę przystanku w podróży, tak więc po krótkim czasie ruszamy pieszo w poszukiwaniu autostrady. Idziemy i idziemy, ale autostrady nie ma. Jest za to zwykła wylotówka z miasta, tak więc, korzystając z okazji, stajemy i próbujemy łapać okazję z tabliczką "Genova". Czas mija, a my jesteśmy coraz bardziej zmęczeni i zrezygnowani. W końcu zatrzymuje się potężna Włoszka w swoim małym nissanie. Ponieważ nie znamy włoskiego rozmowa jest trudna. Na szczęście moja podstawowa znajomość hiszpańskiego pomaga. Chce nas bardzo podwieźć na dworzec. My jednak nie mamy pieniędzy na pociąg. W odpowiedzi oferuje nam kupno biletów do Genui. Tym sposobem znajdujemy się w pięknym acz dużym i pełnym hałasu mieście.
Genova
Chwilę chodzimy po mieście, po czym podmiejskim pociągiem udajemy się na obrzeża miasta, gdzie ponoć istnieją plaże (w samym mieście nie ma plaż, jest jedynie port). Na miejscu okazuje się jednak, że tutaj poza ostrymi skałam, z których zejście do morza jest niemożliwe, inny typ wybrzeża nie istnieje. Siadamy więc na pustej już promenadzie, wyciągamy zapasy i jemy kolację z pięknym widokiem na słońce zachodzące za morzem. Genova nas jednak rozczarowała: nie ma tutaj ani plaży, na której możnaby rozbić namiot, ani kawałka zieleni. Postanawiamy złapać ostatni pociąg do Mediolanu...
Mediolan
We Włoszech rzadko kiedy zdarza się kontrola biletów w pociągach, szczególnie tych nocnych. Dlatego oszczędzamy pięćdziesiąt euro i jedziemy na gapę. Wcześniej zahaczamy jeszcze o Carrefour i kupujemy kolejną butelkę wody i trochę owoców. Płacę nie całe trzy euro.
Kiedy jesteśmy już na miejscu, okazuje się, że pociągi już nie kursują. Dworzec jest niemalże pusty, jedynie ławki zapełnione są podróżnymi, którzy nie zdążyli na ostatni pociąg. Siadamy, wyciągamy śpiwory i idziemy spać...
Cała podróż trwała jeszcze dwa dni. Z Mediolanu wróciliśmy się do Verony, a następnie przez Innsbruck dotarliśmy do Monachium.
Podsumowanie? Poniesione koszty: niecałe dziesięć euro. Wrażenia: niezapomniane. Doświadczenia: Co kraj, to obyczaj. Czy pojechałabym jeszcze raz? Bez zastanowienia - tak!
fot. Katarzyna Jasińska
Joanna Broniewska