Tandeta i hollywoodzkie efekty - takie słowa padają w recenzjach ostatniego filmu Jana Komasy „Miasto 44". Pochlebnych opinii u pasjonatów historii nie doczekała się także ekranizacja słynnego dzieła Aleksandra Kamińskiego - „Kamienie na szaniec".
Produkcji zarzuca się m.in.: znaczne pominięcie postaci Alka czy niezgodność wyglądu aktorów i bohaterów. Obrońcy obu filmów jako argument podają to, że ukazanie historii w taki a nie inny sposób miało trafić do młodych ludzi. Czy to ma być właśnie cel współczesnych produkcji?
Muszę niestety stwierdzić, że żaden ze wspomnianych filmów nie spełnił moich oczekiwań. Choć trzeba przyznać, że kampania reklamowa zarówno „Miasta 44", jak i „ Kamieni na szaniec" była bardzo skuteczna - nie było ani jednej osoby, która nie wiedziałaby o premierze obu obrazów.
EFEKTY TO NIE WSZYSTKO
U Komasy było również kilka innych zabiegów, które bardzo mi się podobały. Niestety, już po paru minutach seans zakłóciło mi rzucające się z każdej strony ekranu logo Wedla, które nie znikało z pierwszego planu przez całe dwie minuty i skutecznie odwracało moją uwagę. A film przecież dobrze się zaczął - zarówno dobór muzyki, jaki i obraz Warszawy z czasów okupacji naprawdę zrobił na mnie wrażenie. Dialogi w niektórych scenach są sztuczne i nienaturalne, w innych znowu zaskakują błyskotliwością i dowcipem. Wiele mówiło się również o unowocześnieniach w filmie Komasy, czyli wszelkiego rodzaju efektach specjalnych i spowolnieniach. Tu znowu ta sama sytuacja: nie wszędzie te zabiegi wypadają naturalnie. Moment, w którym bohaterka przedziera się przez kanały, czy wybuch czołgu wyglądają dzięki takim efektom bardziej obrazowo, ale już wszelkie sceny miłosne po prostu żałośnie, a dla niektórych widzów nawet śmiesznie. Zamysł reżysera z pewnością był inny, jednakże mając przed sobą taki obraz, mam niemiłe skojarzenie z tandetnymi reklamami w telewizji, które co jakiś czas przerywają seans. A przecież miłość w powstaniu była czymś pięknym. Pięknym, ale nie najważniejszym, a inaczej próbuje nam to przedstawić Komasa, który niedojrzały związek głównych bohaterów wysuwa na pierwszy plan.
CZY TO NA PEWNO RUDY?
W „Kamieniach na szaniec" ma się wrażenie, że Gliński chciał pokazać nie trójkę zwykłych chłopców, ale drużynę superbohaterów. Owszem, harcerze z Szarych Szeregów zasługują na miano bohaterów, ale przecież nie brali całymi dniami udziału w akcjach dywersyjnych i sabotażowych. Ich życie zanurzone było również w codzienności, którą w filmie obrazują wielkie romanse i wzniosłe rozmowy. W wielu opisach filmu możemy przeczytać cytat z Józefa Piłsudskiego: „Być zwyciężonym i nie ulec [...]" (dodam, że niepełny), a przecież stosowniejsze byłoby zdanie, które kończy książkę Kamińskiego: „Opowieść o wspaniałych ideałach BRATERSTWA i SŁUŻBY, o ludziach, którzy potrafią pięknie umierać i PIĘKNIE ŻYĆ". W tej sentencji zawiera się przecież cały sens tego, czym były Szare Szeregi i walka w konspiracji.
Mój następny zarzut dotyczy niezgodności wyglądu aktorów i opisów bohaterów. Nie jest najważniejsza rzecz, jeśli chodzi o film, jednakże cechy fizyczne Alka, Rudego i Zośki były tu dość istotne. Bardzo trudno rozpoznać Bytnara. W jednej scenie nam umyka, w następnej rozpoznajemy go tylko po wydarzeniu, jakie mamy przed oczami. Większość widzów rozpoznała głównych bohaterów dopiero w momencie przewiezienia Rudego na Pawiak czy akcji pod Arsenałem.
Dużym plusem jest tu gra aktorska, niestety, nie dotyczy to odtwórcy Jana Bytnara ani Aleksego Dawidowskiego, który w tym filmie prawie się nie pojawia, lecz Marcela Sabata. To jedyny aktor, który wyglądem przypomina graną przez siebie postać - Zośkę. Potrafi również świetnie uzewnętrznić wrażliwość swojego bohatera. Cały film oceniłabym jako średni. Jeśli ktoś naprawdę chciałby zobaczyć, jak wyglądała akcja Meksyk II, czyli sławna akcja pod Arsenałem, poleciłabym raczej film o tym samym tytule - „Akcja pod Arsenałem", z roku 1977, w reżyserii Jana Łomnickiego. W przeciwieństwie do swojego młodszego następcy z 2014 roku, ta produkcja naprawdę oddaje realia czasów okupacji.
„CZAS HONORU" NA PLUS
Po tych dwóch raczej słabych produkcjach pojawia się na szczęście iskierka nadziei. Chciałam tutaj polecić serial pt. „Czas Honoru". Począwszy od gry aktorskiej, scenografii, kostiumów, aż po dobór głównych ról wszystko oceniam na plus. Co warto podkreślić, zdecydowana większość wydarzeń przedstawionych w serialu wydarzyła się naprawdę i dotyczyła działań ZWZ-AK. Dodatkowo w każdym odcinku pojawia się fragment, w którym pokazywane są autentyczne zdjęcia przedwojennej i okupacyjnej Warszawy, z których producenci zrobili krótki film. Między różnymi wątkami takie oderwanie od rzeczywistych miejsc jest bardzo przyjemne i edukujące - w końcu nie da się odtworzyć całkowicie miasta z lat 40. XX wieku, a dzięki temu możemy zobaczyć, jak naprawdę to wszystko wyglądało.
OPOWIEDZIEĆ O TYM, JAK BYŁO
Ostatnio mogliśmy obejrzeć najnowszą serię, czyli „Czas Honoru. Powstanie", która wyjaśnia losy bohaterów po wybuchu powstania warszawskiego. Czy jest to próba trafienia do młodych odbiorców poprzez poruszenie popularnego tematu? Jedna z aktorek i współautorka scenariusza - Ewa Wencel, wypowiada się na ten temat: „Wojna bez tego powstania nie byłaby pełna. To, co możemy o nim opowiedzieć, jest bardzo ważne i cieszę się, że młodzież to zobaczy." Jakub Wesołowski zaś mówi tak: „Czas Honoru jest ukłonem w stronę walczących pokoleń". Jak widać, produkcja nie podąża za żadnymi trendami. To hołd oddany powstańcom, konspiratorom, żołnierzom, ale też zwykłym ludziom, którzy podczas wojny dokonali heroicznego wyboru, stając do nierównej walki z najeźdźcą i troszcząc się o innych.
- Staramy się grać normalnych facetów. Nie stawiać pomników i nie być pretensjonalnymi - mówił odtwórca jednej z głównych ról, Maciej Zakościelny. W tym serialu nie doszukamy się mitu walecznego w każdej sekundzie powstańca czy żołnierza. Wielowątkowe tło dla serialu tworzy właśnie miłość, przyjaźń i inne aspekty codziennego życia. Ukazano tu również beznadziejną sytuację Polski po zakończeniu II wojny światowej, gdy po chwilach radości trzeba walczyć z nowym okupantem. Krótko mówiąc, to niewiarygodne, jak udało się zawrzeć w filmie tyle szczegółów i po pierwsze - o niczym nie zapomnieć, a po drugie - nadal utrzymać wrażenie, że to wszystko działo się naprawdę, a nie w dalekiej przeszłości. Chapeau bas! dla producentów.
Filmy historyczne to dla pasjonatów drażliwy temat. Trzeba podejść do nich z dystansem i ocenić, jakie wartości miał rozpropagować sam film, a jakie prawdy historyczne przekazał. Filmy fabularne nigdy nie będą w takim stopniu przybliżać historii jak filmy dokumentalne i z tym musimy się pogodzić. Trzeba jednak zadać sobie pytanie, czy mamy prawo przeinaczać fakty dla swoich korzyści? I czy moda na tak tragiczne wydarzenia, jakim było powstanie warszawskie, jest właściwa?
Kamila KuciaŚmigło