Kraków, piątkowy wieczór. Jeden z pierwszych dni września. Ulice ciemnieją trochę wcześniej niż jeszcze kilka dni temu. Na Rynku Głównym tłok i gwar jak na nowojorskim Manhattanie.
Miasto tętni życiem. Obok Ratusza, w restauracyjnym ogródku turyści i Krakowianie witają weekend.
Latynoamerykańskie rytmy budzą radość życia.
Zderzenie kultur sprawia, że czuję się jak w pępku świata.
Ten wieczór w Krakowie należy do poetów. Już niewiele kroków dzieli mnie od „epicentrum" poezji. Spektakl rozpoczyna się kilka minut po wpół do siódmej, na scenie pod Sukiennicami.
Ni stąd, ni zowąd wokół sceny robi się tajemniczo, a to za sprawą świateł oraz dymu, który jeszcze bardziej podkreśla atmosferę tej nocy. Na wysoki, otoczony przystrojoną balustradą balkon wjeżdża na kółkach, a w zasadzie dumnie schodzi z nieba, nie kto inny, jak Stanisław Wyspiański. Poeta woła:
- Strójcie mi, strójcie narodową scenę
niechajże ujrzę, jak dusza w nim płonie,
i ogień rzucę ten, co pali w łonie,
powieszczę - czuję, że mam dzisiaj wenę!
Muzo! Narodowy ton
daj mi - bij w narodowy dzwon!
Natychmiast od strony ul. Szczepańskiej w Zaczarowanej Dorożce pojawia się Konstanty Ildefons Gałczyński. Za nim ciągnie się orszak elegantów - hałasują, okropnie zakłócają spokój. W tle rozbrzmiewa muzyka. To dla tych, którzy przybyli na tegoroczną Noc Poezji, gra Grzegorz Turnau. „Liryka liryka" płynie ze sceny wiersz Gałczyńskiego. Czarny, błyszczący fortepian muzyka znakomicie komponuje się z oświetlonymi Sukiennicami. Publiczność żądną poetyckiej uczty Gałczyński rozbawia swoim krótkim monologiem.
- Nie mówię, żem jest geniusz,
lecz i nie dupa:
też bym napisał „Dziady",
gdybym się uparł:
różne dziewice mdlałyby pod księżycem,
a Gustaw by przedstawiał jak zwykle trupa.
Gdybym się już w poezji
onej rozruszał,
w Paryżu bym napisał
„P. Tadeusza",
różnymi opisami
trzynastozgłoskowcami
naród bym, panie święty,
do łez przymuszał.
Potem bym, oczywiście,
był bardzo dumny:
nawet bym do obiadu
nie zlazł z kolumny
i leżąc na kolumnie,
trawiłbym dumnie,
przygrywając na rymach
„trumny" - „kolumny".
Spotkanie Wyspiańskiego i Gałczyńskiego to prawdziwy pojedynek na słowa i o słowo. Jerzy Zoń, twórca spektaklu, pyta nas, czym jest poezja? Co w niej kochamy? Żart, językową zabawę, w której gustował Gałczyński, czy może rozmowę o sprawach ważnych i najważniejszych: narodowych i patetycznych?
Przedstawienie „Wesele zielonej gęsi" to połączenie dramatu Wyspiańskiego „Wesele" oraz „Teatrzyku Zielona Gęś" autorstwa Gałczyńskiego. Spotkanie dramatu i komedii.
Błyski fleszy. Majestatycznym postaciom w przerwach ich dialogów gromko klaszczą widzowie. Przychodzi czas na wymianę zdań pomiędzy Żydem, poetą - Wyspiańskim oraz Rachelą - to bohaterowie „Wesela".
Rachela woła:
- Ach, ta chata rozśpiewana,
Ta roztańczona gromada,
Zobaczy pan, proszę pana,
Że się do poezji nada,
Jak pan trochę zmieni, doda.
Poeta w odpowiedzi deklaruje, że snuje mu się dramat. Dramat groźny, szumny, posuwisty.
- To się do poezji nada - wypowiada z euforią!
Nagle, niespodziewanie, właśnie wtedy, gdy Rachela krzyczy:
- Jak pan trochę zmieni, doda...,
grupa aktorów skanduje:
- Doda! Doda! Doda! Doda!
Lud chce Dody! Tylko - Doda!
Publiczność wybucha śmiechem. Nikt nie spodziewał się odwołania do postaci z showbiznesu.
Na scenie pojawia się prawdziwy tłum bohaterów „Wesela" i „Teatrzyku Zielona Gęś": Chochoły, Weselnicy, Inteligenci, Orszak Zielonej Gęsi, Dorożkarze - bawią się i piją. Śpiewy, ekscesy, wreszcie rozbrzmiewa zmysłowe tango - polonez w wykonaniu Teatru „KTO".
Po występie tanecznym jak grom z jasnego nieba głos zabiera zgorszony i obrażony Konstanty. Chce bowiem, aby obecni goście stali się wrażliwi na poezję, na sztukę. Niestety. Nic poza huczną zabawą ich nie interesuje. Nagle także i Wyspiański przyznaje rację Gałczyńskiemu. Ten pierwszy mówi smutnym tonem:
- No to skończone przedstawienie...
Zabawy nic nie przerwie im,
nie wyrwie ich z amoku:
upiorny nonsens polskich dni
nie kończy się o zmroku...
W ostatniej scenie postacie ze spektaklu wołają, że nikt już poetów nie chce. Widzowie ryczą ze śmiechu słysząc, że lud chce Ibisza, Dody, Wojewódzkiego! Nie Gałczyńskiego, nie
Wyspiańskiego... Od telewizji naród skretyniał. I kocha, owszem, „Taniec z gwiazdami", ale nie z poetami. Radzą więc im odejść do nieba, na niebiańskie łono. I tak też robią, odgrażając się, że lud za nimi jeszcze zatęskni.
Zakochanej w telewizji społeczności ze sceny odgryza się Muza:
- ... wołam: Czyż nikt nie pamięta
że poeta jest druh nasz szczery?!
Kochajcie poetów, dziewczęta,
kochajcie, do jasnej cholery!
Spektakl kończy się około godziny 20:30. Aktorów żegnają gromkie brawa. Bez wątpienia na nie zasłużyli. Możemy iść do domu, ale zanim zapadnie północ, na Rynku czeka nas jeszcze koncert Artura Andrusa, poety i człowieka z showbiznesu.
„Wesele" to dramat napisany na podstawie autentycznych wydarzeń z wesela Lucjana Rydla z Jadwigą Mikołajczykówną. Znaczna część tego utworu powstała w głowie Wyspiańskiego, gdy przypatrywał się roztańczonym parom ubranym w barwne, krakowskie stroje (zabawa weselna odbywała się w podkrakowskim dworku „Rydlówka"). „Zielona Gęś" to natomiast to cykl humorystycznych utworów, w których autor dowcipnie wykpił wady Polaków.
Tekst i zdjęcia: Antoni OtałęgaŚmigło