Aby wytłumaczyć, czym jest Freeride dla wszystkich i każdego z osobna, potrzebowałbym kilku tygodni. Dziś chciałbym powiedzieć, czym jest dla mnie i grupy moich przyjaciół.
Grupa przyjaciół
Przede wszystkim nie jest to sam sport, lecz nasza pasja. Godziny spędzone w lesie na budowaniu specjalnych skoczni, przejazdów i utrudnień (nie zawsze legalnie) połączył ludzi w wielką rodzinę, w której wzajemnie darzymy się zaufaniem i szacunkiem. Z perspektywy zwykłego gapia jesteśmy bandą szaleńców nie wiedzących co to strach i przelatujących parę metrów nad ziemią spore odległości. Muszę przyznać, że w sporej części jest to prawda, lecz nie do końca. Nikt nie zdaje sobie sprawy, że nawet taka przypadkowa zbieranina ludzi z różnych środowisk może utworzyć taką bliską wspólnotę. Z czasem do naszego małego świata przybywa coraz więcej młodzieży, która może liczyć na porady i pomoc. Działanie w środowisku jak i poza nim jeszcze bardziej zacieśnia więzi w rodzinie, nie jesteśmy już tylko znajomymi z roweru, lecz przyjaciółmi w każdej innej dziedzinie życia. Spotkania po szkole, pracy czy w weekendy nawet bez rowerów stały się czymś naturalnym. Łączymy się ze sobą w różnego rodzaju teamy i squady, żeby zdziałać jeszcze więcej, niż gdybyśmy działali w pojedynkę. Trzeba przyznać - zwykle jest ciężko. Jest to młody sport, który ma wielu przeciwników. Na szczęście, trzymając się razem, pokonujemy wszystkie bariery. Staramy się również reklamować zdrowy styl życia, przekonywać, że rower w tej ekstremalnej odmianie dostarcza więcej wrażeń niż siedzenie przed komputerem czy gra w piłkę.
Wolność i adrenalina
Wram jednak do samej jazdy. Pewnie niektórzy się zastanawiają dlaczego ciągnie nas do tego sportu. Odpowiedź jest banalnie prosta i sama nazwa dyscypliny do tego nawiązuje. Chodzi o absolutną wolność, gdy jedziemy przez las możemy zrobić absolutnie wszystko, nasz rower jest przystosowany do najdziwniejszych pomysłów. Widzimy trzymetrowy skalny uskok - nie ma problemu, trzeba tylko uważać na stawy. Stromy stok pełen korzeni i kamieni p możemy się rozkoszować każdą chwilą przejazdu. W końcu to, co robi największe wrażenie - duże skocznie zwane w środowisku Hopami. Przede mną rozpęd mający ponad pięćdziesiąt metrów, na samym jego końcu usypane z ziemi wybicie, tego co jest za nim nie widzimy. Czas nagli, nie można tak stać i tylko patrzeć, trzeba coś w życiu robić... wsiadam na rower i rozpędzam się, przerzutka na coraz niższy bieg, nogi zaczynają odczuwać wysiłek. W końcu docieramy do celu, wybicie przed nami, odległość maleje z każdą chwilą, szybki nawał myśli: „ uważaj może cię rzucić na bok, wybycie się obsypało, pociągnie cię trochę więc ląduj śmiało na tyle". Przy Hopach mających ponad dziesięć metrów zawsze mi serce mocniej bije. Przypływ adrenaliny, pięć metrów, trzy metry. Lecę z dużą prędkością, w powietrzu jestem może dwie, trzy sekundy. Jednak czas zdaje się płynąć wolniej. Czuję, że jestem wysoko i zachwycam się tym, lecz grawitacja daje się we znaki, zaczynam spadać, chyba pojechałem za szybko, bo przeleciałem już połowę lądowania, na szczęście jest długie. Teraz do mnie dopiero dociera, że Arek miał rację, zniosło mnie trochę na bok. Dobrze, że godzinę wcześniej postanowiliśmy poszerzyć lądowanie, bo przeleciałbym przez kierownicę i wylądował na drzewie. Poczułem tylko miękką ziemię na krawędzi. Utrzymałem się na rowerze mimo, że spadła mi jedna noga. Proces hamowania przyśpieszyły mi krzaki i zarośla. Okrzyki radości, gdy odwracam się do przyjaciół, uśmiech fotografa świadczący o udanym zdjęciu i niesamowita satysfakcja.
Paweł DereckiXXVII LO