Ponieważ ferie województwa małopolskiego dobiegły końca, czas na podsumowanie. W tym roku miałam przyjemność uczestniczenia w białym szaleństwie na polskich stokach, dlatego tym dyscyplinom - narciarstwu i snowboardowi - poświęcę swój wywód.
Kiedy wyruszamy uprawiać wyżej wspomniane sporty podstawą jest odpowiedni sprzęt. Własny - to oczywiście ogromna wygoda, ale wypożyczony z serwisu w pobliżu trasy zjazdowej też może nam posłużyć przez dobre kilka godzin. Jeżeli jesteśmy już odziani i obuci jak należy, przystępujemy do dzieła: wdrapania się na górę i bezpiecznego dotarcia na dół.
Niezaawansowanym lub w ogóle nie jeżdżącym polecam kilka lekcji u profesjonalisty. Szkoły jazdy są w niemalże każdym kurorcie narciarskim. Instruktor to wspaniały człowiek - wszystko wytłumaczy i pokaże. Sprawdziłam to na własnej skórze, jeśli ktoś ma inne doświadczenia z treneremi serdecznie mu współczuję. Bowiem to właśnie od tej osoby zależy nasze nastawienie do jazdy. W przypadku, gdy ktoś zrazi nas od pierwszej godziny - nie ma innej możliwości jak brać nogi za pas.
Podstawowym elementem radzenia sobie na stoku jest umiejętność jazdy na orczyku. Patrząc na młodych narciarzy (snowboardzistom jestem w stanie wiele wybaczyć, im naprawdę jest ciężko), nie mogę pojąć - czy tak trudno zrozumieć (i zapamiętać!) prostą zasadę: „Na orczyku się nie siada!"? Amatorzy białego szaleństwa robią to nagminnie. A fachowiec raczy ucznia tą regułą na samiuśkim początku pierwszej lekcji. Komfortowym rozwiązaniem jest wyciąg krzesełkowy lub kolejka, ale tego „zaszczytu" dostępują wyłącznie wytrawni narciarze i snowboardziści.
Dotarcie na szczyt napawa tych tchórzliwych zwątpieniem we własne umiejętności. Byłam świadkiem sytuacji, gdy całkowicie stremowana dziewczyna, pragnąca zapewne jak najszybciej poczuć płaszczyznę pod nartami, została uraczona komentarzem przez „Wujka Dobrą Radę": „Panienko, sylwetka bardziej w przód!". Dziewczę tak się zaaferowało uwagą, że zapomniało o ciężarze ciała na właściwej narcie (przerzuciło go na tą drugą) i zaliczyło glebę. Niewiasta musiała być jednak wypełniona po brzegi chrześcijańskim miłosierdziem, bo za odjeżdżającym winowajcą rzuciła jeszcze „Dziękuję!" (bez krzty ironii), a następnie wzięła się za zbieranie gnatów z trasy.
Zresztą: doradców z piekła rodem nie brakuje. Pewien chłopiec, podczas całkiem poprawnego szusowania usłyszał z pięć razy od siedzących na orczyku (powinni coś z tym zrobić - strasznie się na tym orczyku ludzie nudzą...): „Kolego, ugnij kolana!". Niektórym się wydaje, że zgięcie kończyn dolnych rozwiąże wszystkie problemy tego świata, doprawdy. Sytuacja poprawia się w przypadku wyciągu krzesełkowego. Bo ciężko drzeć się do nieumiejętnie jeżdżącego z takiej wysokości (bądźmy także szczerzy: w wysokich górach nie ma już kogo poprawiać).
Jeśli chodzi o gastronomię, pod stokiem można skonsumować oscypka, takiego grillowanego. Popić piwkiem (co charakterystyczne dla naszego narodu) też można. Przestrzegam tylko: po alkoholu nie ruszajcie na górkę... Wybierzcie raczej małe co nieco w przytulnej restauracji na stacji dolnej lub nawet górnej.
Tak na zakończenie: chylę czoła przed snowboardzistami. Pomijając cierpliwość do ciągłego odpinania i zapinania butów i dzielne radzenie sobie z jazdą na niewdzięcznym orczyku. Na naprawdę długiej i trudnej trasie spotkałam kilku jeżdżących na desce, którzy ledwo się na niej trzymali. No cóż, jak spadać, to z wysokiego konia... Podziwiam.
Przepraszam znawców narciarstwa, jeżeli (bezwiednie) trochę nakłamałam z teorii jazdy. I mimo wszystko zachęcam do znalezienia chociaż jednego wolnego weekendu na wyprawę w góry.
Jula KowalskaŚmigło