Trudna droga do Jadownik
   

Zaczynało wiać typowym dla późnej jesieni chłodem, kiedy po kapitulacji wojsk austro-węgierskich zostaliśmy sami niedaleko granicy włoskiej. Austriacy po podpisaniu w listopadzie 1918 roku zawieszenia broni, nie oglądali się na naszych chłopców i odjechali bez jednego słowa, zostawiając resztki armii z dawnych Austro-Węgier na zoranej setkami pocisków linii frontu. Ja, Jasiek i Franek staliśmy pośród zgrai obszarpanych, wyczerpanych walkami i rannych żołnierzy, którym wydano jedynie dyspozycję żeby, jeśli mogą, wracali do siebie, ponieważ nie podlegają już rozkazom dowódców austriackich.Obudziła się w nas nadzieja na rychły powrót do domu.

***

Piętnastego listopada dotarły do nas wiadomości z Ojczyzny. Józef Piłsudski faktycznie objął władzę w państwie, puścił Niemców i podjął pierwsze działania na rzecz odbudowania Polski. Co to znaczyło dla nas, chłopaków z Jadownik? Byliśmy bez transportu, na skraju wyczerpania, ale przynajmniej bez ran. Rankiem siedemnastego udało nam się wcisnąć na ciężarówkę wiozącą żelastwo i inne rupiecie z okolic starego frontu.

Gdy dojechaliśmy na peryferia Millstatt, pięknego, malowniczo położonego w alpejskiej dolinie miasteczka, musieliśmy się pożegnać z transportem i poszukać czegokolwiek do jedzenia oraz suchego miejsca do spania (padało niemiłosiernie). Po kilku godzinach poszukiwań, jeden z gospodarzy zgodził się nas przyjąć i dogadał się z Jankiem, który mówił trochę po niemiecku, że w zamian za prace gospodarskie jest w stanie znaleźć kąt dla nas i coś do jedzenia.

***
Zima minęła szybko na pracy w miasteczku i w gospodarstwie. Koniec marca przyniósł ostatnie przymrozki. Jezioro ścięło się i gdzieniegdzie rybacy sprawdzali grubość lodu. My oporządzaliśmy, ikarmiliśmy, zwierzęta, robiliśmy to czego sobie Bjorgulf Schumann (tak nazywał się nasz gospodarz) zażyczył. Austriak był kulturalnym człowiekiem po pięćdziesiątce, chował wnuka po zmarłym na froncie wschodnim synu, wraz ze swoją uroczą żoną Adelą. Widząc nasze starania i uczciwość karmił nas dobrze i nie poskąpił kąta na strychu, gdzie dostaliśmy dobrze wypchane sienniki i koce.

Pewnego dnia, kiedy wracaliśmy z lasu obładowani zebranym drewnem usłyszeliśmy krzyki. Biegiem pokonaliśmy ścieżkę i szybko dotarliśmy w okolice, z której dochodziły wrzaski. Jakaś kobieta zawyła przeraźliwie, tak jakby ją obdzierali ze skóry. Nagle krzyk ucichł i słyszeliśmy tylko szum wiatru. Rzuciliśmy drwa i pobiegliśmy brzegiem lasu na wschód. W jednym z opuszczonych gospodarstw dostrzegliśmy szopę. Podbiegliśmy i szarpnięciem wyważyliśmy drzwi z przerdzewiałych zaczepów. Ujrzeliśmy trzech młodych chłopaków, którzy gwałcili dziewczynę. Nie było czasu zawiadamiać straży. Zauważyli nas, a ten który trzymał dziewczynę puścił ją szybko i rzucił się na nas ze styliskiem w ręku. Wywiązała się bójka. Franek ruszył na najwyższego, potężnie zbudowanego draba. Starli się w uścisku. Janek próbował unikać zamachów chłopaka z kijem, a ja skoczyłem na trzeciego z napastników. Po kilku minutach zdołałem go kopnąć w podbrzusze i szybkim ciosem pięści w gębę zwaliłem go na stertę zardzewiałych baniek na mleko i starych metalowych puszek. W tym czasie Janek uderzony dwukrotnie kijem w nogę, upadł na ziemię i pod ciosami stracił przytomność. Napastnik ze stylem rzucił się na Franka, ale ja zagrodziłem mu drogę i chwyciłem za stylisko. Po krótkiej szamotaninie i kilku ciosach następny z gwałcicieli osunął się, nieszczęśliwie, akurat na Janka. Ocuciłem kolegę, bo zemdlał z bólu i zmęczenia.

- Wynieś ją stąd – rzuciłem pospiesznie – jeśli dasz radę.

- Pomóż Frankowi! – krzyknął żałośnie i z jękiem poderwał dziewczynę z ziemi, przykrył ją swoją kurtą i utykając wybiegł z szopy.

Nie trzeba mnie było zachęcać do pomocy Frankowi. Podbiegłem do przeciwnika i kopnąłem go w goleń, a Franek jednym ciosem zwalił go z nóg. Wybiegliśmy w pośpiechu i szybko dogoniliśmy Janka. Jako, że był świt, tylko nieliczni mieszkańcy wyszli już z ciepłych łóżek. Dlatego bez większych problemów zdołaliśmy się przekraść do gospodarstwa Schumanna. Delikatnie go obudziliśmy, pokazaliśmy omdlałą dziewczynę i Janek szybko streścił co zaszło.

- Gospodarz prosi żebym z nim poszedł po kilku innych, potem chce iść do szopy – przetłumaczył Janek.

W tym momencie z części mieszkalnej domu wyszła gospodyni i zobaczywszy zaistniałą sytuację, kierowana kobiecym odruchem, rzuciła się w stronę dziewczyny. W tym czasie Janek i pan Bjorgulf wyszli pospiesznie w stronę miasteczka, a ja opatrzyłem zraniony nadgarstek Franka. Spakowaliśmy nasz skromny dobytek, wraz z jedzeniem ofiarowanym nam przez panią Adelę. Poczekaliśmy na naszego chlebodawcę. Doglądając dziewczyny pakowaliśmy nasze torby chwytane sznurkiem. Po trzech kwadransach dziewczyna ocknęła się, ale nie miała dość siły żeby mówić, tylko zmęczonym wzrokiem rozglądała się po izbie. Nie minęła godzina jak wrócił Janek.

- Jeden uciekł – wysapał – ten, który oberwał pierwszy, ale chyba nie miał siły ich nieść bo zostawił kompanów.

- A ci dwaj? Co z nimi zrobili wioskowi? – spytał lekko podenerwowanym głosem Franek.

- To nie Niemcy, ani Austriacy – powiedział spokojnie, na normalnym już oddechu Janek – tylko jacyś Słowacy.

- Co? Sami wam powiedzieli? – zapytałem z nutą sarkazmu w głosie – Co niby tu robią?

- Znaleźliśmy ich mundury, a ten wyższy miał jakieś papiery – poza tym klęli prawie jak po polsku, kiedy się ocknęli.

- Co z tymi wioskowymi? – powtórzył pytanie Franek

- Zamknęli ich w piwnicy i wysłali kogoś do Klagenfurtu po jakiegoś strażnika czy innego klawisza, pewnie okaże się, że to dezerterzy – stwierdził Jan.

- I tak pewnie nic by im się nie stało, gdyby tylko nie chcieli zgwałcić tej dziewczyny – powiedziałem z żalem w głosie.

Do sieni wszedł Schumann. Janek zapytał jąkając się o coś i uzyskał krótką, zdyszaną odpowiedź. Jakieś „fur werk” i „zyś bajlen”.

- Mieszkańcy mogą różnie zareagować, nie znają sytuacji, lepiej żebyśmy pojechali z pacholikiem na wschód.

Gestem ręki Jasiek kazał nam się spieszyć. Szybko się ubraliśmy i już miałem wychodzić jako ostatni, kiedy Schumann chwycił mnie za ramię i wcisnął w rękę trochę pieniędzy. Uściskałem go serdecznie, ostatni rzut oka na ten dom i już szliśmy w kierunku starej kaplicy gdzie miał czekać wóz.
Podróż nie trwała długo, bo parobek, którego posłano z nami mocno spinał konia. Miał pewnie koło czterdziestki a twarz wyjątkowo ładną i gładką, natomiast jego ręce były poznaczone przynajmniej dwudziestoma latami pracy. Na miejsce dotarliśmy wieczorem. Woźnica wskazał nam gdzie mamy poczekać. Spędziliśmy tę godzinę na pokrzepianiu się i odpoczynku. Brzeg kanału na którym czekaliśmy był całkiem przyjemnie zielony i wybrukowany, ale nieliczni ludzie przemykali cichutko, jakby bojąc się
ataku bądź napadu z naszej strony. Na pewno wyglądaliśmy nie najlepiej. Od przedwczoraj nie mieliśmy szansy się ogarnąć, byliśmy nieogoleni i dość brudni.

***
Gdy słońce zostawiało już tylko pomarańczowe smugi, wrócił nasz przewodnik. Stanął przed nami ze sporym zawiniątkiem i powiedział nam po polsku, z mocnym, obcym akcentem, że jest to podarunek od naszego byłego pracodawcy. Z tego co zrozumieliśmy, to dostaliśmy buty i kurtę, koszule oraz płaszcz po zmarłym synu Schumanna. Następnie Czech wskazał nam miejsce gdzie moglibyśmy przenocować i umyć
się. Znajdowało się ono dokładnie za nami, w niewielkiej jednopiętrowej kamieniczce. Woźnica odjechał, a nam nie pozostało nic innego jak wejść. Udaliśmy się na górę bo mieszkania na parterze wydawały się opuszczone. Jedyne drzwi na pierwszym piętrze nie pozostawiały nam zbytniego wyboru. Zapukaliśmy trzykrotnie i jeszcze raz. Otworzyła nam kobieta o korpulentnej posturze, spojrzała na nas z zaciekawieniem, ale zarazem z lekkim niepokojem. Janek znów rzucił coś po niemiecku i przekazał karteczkę przyłączoną do paczki. Kobieta zrozumiawszy, że przyjechaliśmy tu z polecenia Schumanna, wpuściła nas, wskazała duże posłanie i sporą balię z wodą i mydłem. Mieszkanko nie było specjalnie ciekawe, ot zwykła stancja w kamieniczce. Umyliśmy się i przebraliśmy w to co dostaliśmy. Ja miałem najlepsze buty, choć trochę przyciasne, a skoro dostaliśmy tylko dwie (lub aż dwie) pary, zrezygnowałem z wymiany. Z kolei Franek musiał swoje trochę wypchać sianem żeby dobrze leżały. Zjedliśmy skromną kolację i poszliśmy spać. Rano nie budząc starszej kobiety zabraliśmy tylko swoje rzeczy. Janek naskrobał coś na kartce (tylko on umiał  pisać i to w dodatku całkiem ładnie). Do południa wędrowaliśmy po mieście przy okazji dowiadując się, że jutro o szóstej po południu odjeżdża pociąg do Wiednia przez Wolfsberg, Graz i Kindberg. Najęliśmy się do rozładunku serów oraz innego nabiału i zdołaliśmy dorobić do tego, co otrzymaliśmy od Schumanna, by następnego dnia móc już jechać do Wiednia. Tęsknota do rodzinnych stron powróciła kiedy, siedząc już w wagonie, oglądaliśmy przepiękne górskie widoki. Podróż minęła szybko. Pola zmieniły się we wsie, wsie w przedmieście i w końcu dojechaliśmy do Wiednia. Za resztę pieniędzy kupiliśmy najpotrzebniejsze rzeczy w sklepach i na targu. „Łapiąc okazje” wyjechaliśmy na północ, byle tylko w stronę ojczyzny i ukochanych Jadownik.

***

Ta droga z Włoch do ukochanej ojczyzny, kosztowała nas zdrowie. Janek został w Krakowie jako pomocnik dekarza, a my z Frankiem ruszyliśmy na wschód już na piechotę. Drogi były opustoszałe i prócz kilku chłopów nikogo nie spotkaliśmy. Dopiero w Brzesku Franek od byłego (jak się okazało) szwagra dowiedział się, że jego młoda żona, myśląc, że umarł wyszła drugi raz za mąż. Schlał się za ostatnie pieniądze i następnego dnia ruszył przede mną zanim się obudziłem i od tamtego czasu już się nie widzieliśmy.

Kiedy dochodziłem do Jadownik nie miałem już sił, a myśl, że za chwilę ujrzę dom i rodzinę mieszała się we mnie ze strachem o jej los. Kilkaset metrów dalej, zobaczyłem szczyt mojej rodzinnej chałupy. Schodząc, widziałem, że przed domem ktoś mnie obserwuje i wyobraziłem sobie jak muszę teraz wyglądać… Własna żona mnie nie poznała. Dopiero gdy stanąłem na upragnionym progu, matka ze szczęścia wtuliła się we mnie. - Stasiu, ty żyjesz! - powtarzała -Już myślałam, że na zmarnowanie mi cię wzięli.

***

Ostatnie tygodnie z życia spędzam w gronie moich najbliższych. Rany na nogach trochę się babrają. Nie wiem jak doszedłem, ale teraz odejdę w spokoju wiedząc, że najbliższym, mimo zawieruchy wojny, nic się nie stało. Nie mam sił wstać. Zdrowie oddałem na froncie. Siły w podróży. Serce zwalnia uderzenia. Kaszel, zimno i wieczny spoczynek.

Konrad Chlebda
Redakcja
Poleć znajomemu
Imię i nazwisko nadawcy:
E-mail adresata:
Poleć
Link został wysłany
Newsletter
juliada mlodziez smiglo

Powered by mtCMS   •    Wszelkie prawa zastrzeżone   •    Projekt i wykonanie MTWeb