Nieziemski Karpowicz
   

Ignacy Karpowicz jeszcze nigdy mnie, jako czytelniczkę, nie zawiódł. Właściwie, nie licząc powieści podróżniczych, zawsze pozytywnie zaskakiwał. W tym przypadku nie mogło być inaczej; „Balladyny I Romanse" to książka świetna, gorzko- słodka, ale nadal bardzo smaczna; w dodatku przynosząca laury w postaci Paszportu Polityki i nominacji do Nike 2011. Przygotowując się, do napisania tego artykułu oddałam się lekturze wywiadu, którego Ignacy Karpowicz udzielił Polityce zaraz po obdarowaniu go Paszportem; z arcyciekawej rozmowy pozwoliłam sobie wyciągnąć jedno zdanie, które szczególnie pasuje mi do rozpoczęcia własnej recenzji: „Ludzie może nie stali się mądrzejsi czy lepsi, ale rzadziej się mordują. Mi to wystarczy. Jestem kontent. Jest postęp."

Z uwagi na przywiązanie do chronologii, ważną kwestią do przedyskutowania stał się dla mnie sam tytuł; „Balladyny I Romanse", żywa kopia Mickiewicza, choć zsyntezowana ze Słowackim (co szanownego wieszcza zapewne pośmiertnie boli, gdyż nieprzyjaźń z Juliuszem Słowackim zapisała się grubymi literami na kartach historii). W myśl cytatu, przytoczonego kilka linijek wyżej, Karpowicz już na stronie tytułowej nakazuje dwóm panom podać sobie rękę: odtąd w jego bibliografii będą figurować razem, tak samo, jak obok siebie staną Jezus z Nike, Ozyrys z Ateną, aby w ostateczności wespół z ludźmi szukać Piekła.

Dalej wgłębiać w fabułę się nie będę- to absolutnie bez sensu, mamy bowiem do czynienia z książką, której nie da się opowiedzieć, którą TRZEBA PRZECZYTAĆ (i nie jest to tani frazes z pierwszego lepszego plakatu na witrynie). Trzeba z prostej przyczyny- Karpowicz dokonuje odkrycia, które jest (a przynajmniej powinno być) dla ludzi niezwykle cenne: daje prawo do życia kulturze masowej.

Dotychczas podejmowanie tematu istnienia i przenikania się dwóch kultur: wysokiej i masowej łączyło się z krytyką i nieustannym, polskim gderaniem: że to okropne, puste, dla plebsu, że jak można. Karpowicz mówi, że cóż nam z kultury przez wielkie ka, kiedy nie mamy na nią czasu i siły, że lepiej wieczorem puścić talk show, niż skupiać się na filmie, który nie da nam zasnąć w nocy. Nie wiem, czy lepiej, ale na pewno autor rację ma!

„Balladyny I Romanse" pod powierzchnią erotyki (pornografii wręcz niekiedy), humoru i sarkazmu kryją bowiem studium człowieczych (nie ludzkich!) uczuć. Karpowicz kreuje osobę tonącą w morzu komercji, wygrzebującą się ze sterty obowiązków, ledwo widoczną zza stosów niespełnionych potrzeb i tęsknot, usiłującą masochistycznie dopasować się do stereotypowej formy. Człowieka, dla którego Bóg jest już tylko mitem- duchowość kojarzy się bowiem z ciężarem, którego emocje udźwignąć nie podołają. Człowieka, który całe tkwiące w sobie sacrum uważa za coś wstydliwego i stopniowo traci z nim kontakt.

Podobno Ignacy Karpowicz napisał wiele wersji zakończenia „Balladyn...". To, które ostatecznie się ukazało zamknęło książkę, czyniąc z niej kawałek jednocześnie powątpiewający, jak i pełny nadziei, nawet ciężko powiedzieć, na co. Jedno jest pewne: autor pochylił się nad człowiekiem, zwalniając go z obowiązku sprostania wymaganiom, pochylił się nad kulturą, dając jej prawo, aby była niską i masową, pochylił się też nad Bogami, dziękując im za uwagę i czyniąc niepotrzebnymi. Ale co najważniejsze: pochylił się nade mną, czytelniczką, i nad polską literaturą ofiarowując nam, moim zdaniem,  najlepszą książkę ubiegłego roku.

 

Thd
Poleć znajomemu
Imię i nazwisko nadawcy:
E-mail adresata:
Poleć
Link został wysłany
Newsletter
juliada mlodziez smiglo

Powered by mtCMS   •    Wszelkie prawa zastrzeżone   •    Projekt i wykonanie MTWeb