Słabo pamiętam czerwcowy wieczór - ostatni dzień składania podań do wymarzonej szkoły ponadgimnazjalnej. Siedziałam z mamą przy komputerze i przeglądałam profile krakowskich liceów. Wśród pozycji z mojej listy rekrutacyjnej przewijały się:polski, języki obce, historia i wos. Szkoły wybrałam wg kryterium: jak najbliżej domu, a poziom nauki od podobno... najwyższego do najniższego. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego szkoła X znalazła się na pierwszym miejscu mojej listy, tym bardziej, że dzień otwarty bardziej mnie odstraszył niż zachwycił.
X czy Y
Zaczęły się wakacje. Mój ból związany z rozstaniem z gimnazjum uśmierzał obóz taneczny. Zaaferowana treningami z najlepszymi polskimi choreografami, zapomniałam o szaleństwie rekrutacji, aż do dnia powrotu do domu. Zadzwoniły do mnie dwie najlepsze przyjaciółki, by podzielić się radością, że trafiły razem do klasy biologiczno-chemicznej w liceum Y. Przekazały, że większość naszych najbliższych znajomych także trafiła do tego liceum, co one. Ja nie znałam jeszcze wyroku "Sądu Ostatecznego".
Mama sprawdziła wyniki… Byłam pierwsza na liście priorytetowej klasy w liceum X. Ta wiadomość, dziwnie, nie sprawiła mi radości.
Przez resztę wakacji rozmyślałam nad tym, czy dobrze postąpiłam rzucając się sama, na głęboką wodę, do całkiem nowego środowiska. Radziłam się rodziny i znajomych, czy nie przepisać do liceum Y, które było szkołą mojego drugiego wyboru. Niestety najbliżsi nie umieli jednoznacznie pomóc. Twierdzili, że to moja decyzja. A ja może za mało dojrzałam, by samodzielnie rozwiązać taki problem. Głównym kryterium moich wahań było zerwanie więzi z paczką. Pocieszałam się, że po tylu chwilach spędzonych razem tak łatwo nie stracimy kontaktu. Myliłam się...
Mokra poduszka
Pierwsze trzy miesiące roku szkolnego przepłakałam. Ciężko się było mi przyzwyczaić. Prawie tysiąc głośnych uczniów, w tym 95% nieznajomych twarzy (reszta to nowa klasa). w porównaniu z kameralnym, przytulnym gimnazjum to zbyt radykalna zmiana. Nie było błahych kłótni z Magdą, wygłupów z Dominiką, śmiechu z Michałem, wspólnego dzielenia radości i niepowodzeń. Nie widywaliśmy się już codziennie, maksymalnie raz na tydzień. A na spotkaniach mieliśmy mniej wspólnych tematów, niż kiedyś. Czułam się zagubiona. Nie wyobrażałam sobie spędzić kolejnych dwóch lat w starych murach szkoły X. Zapierałam się też, żeby nie powiedzieć o tym budynku "MOJA szkoła". W nowej klasie szybko utworzyła się grupka "rządzących" i zżerająca mnie zazdrość, bo parę miesięcy wcześniej, to ja do takiej należałam. Mimo, że jestem otwarta i śmiała, nie mogłam się zaklimatyzować. Wydawało mi się, że niektórzy krzywo na mnie spoglądają. Moje zdezorientowanie i niezdecydowanie przerodziło się w niechęć, wręcz lekką nienawiść do X. Ale nadal w nim tkwiłam. Nie wiem, co mnie trzymało. Może kolega z ławki, z którym snułam wspólne plany dziennikarskie. Może dziewczyna o nietypowym imieniu, z którą zdumiewająco wiele mnie łączy np. chęć przepisania do Y.
Moja klasa z mojej szkoły?
W przerwie bożonarodzeniowej przeżyłyśmy apogeum smutku. W świąteczny czas refleksji zdecydowałyśmy trzymać się razem i zmienić ogólniak. Moi znajomi nie wiedzieli o naszych zamiarach i kryzysie ostatnich miesięcy. Nie chciałam się nad sobą użalać. Poza tym było za mało czasu na wspólne rozmowy, by im o tym powiedzieć.
Po świętach jedynym celem było szybkie pożegnanie i zabranie papierów do najbardziej wymarzonej szkoły Y. Ale... ludzie dowiadując się o tych planach zdecydowanie odradzili przepisywanie i… przekonali mnie.
Do dziś jestem uczennicą liceum X. Piszę artykuł w ferie zimowe i przyznaję, że mimo wielu rozterek odczuwam lekką pustkę bez tego miejsca. Czasem nawet zdarza mi się powiedzieć "Moja klasa z mojej szkoły". Wciąż brakuje mi na co dzień starych przyjaciół, bo wiem, że już nigdy nie stworzę takiej ekipy, jak z gimnazjum. Ale kto wie, czy po wakacjach znów nie odkryję nowego punktu widzenia na tę sprawę i nie powitam nowego roku szkolnego w innym, lepszym(?) miejscu.
Decyzję nad wyborem szkoły warto przemyśleć dziesięć razy.
Śmigło