„Co to za maj?" - to pytanie ciśnie się na usta od kilku dni. We wtorek woda spadająca z nieba przekroczyła jednak granicę. Zrobiło się niebezpiecznie. I większość ludzi to zauważyła. Mosty zabezpieczono, nawet zamknięto. Na ulicach zapanowały korki, co chwilę dochodziły do nas informacje o kolejnych zamkniętych liniach MPK. W niektórych miejscach zwyczajnie nie dało się przejechać. Część dyrekcji szkół podjęła decyzję o ewakuacji uczniów, nawet jeżeli nie było to niezbędne. Słusznie, po co ryzykować? Dla wielu z nas droga do domu była bardzo długa: opóźnione pociągi, odwołane kursy busów, zakłócenia w ruchu miejskim. Sama wybrałam szybki marsz w stronę domu, zamiast oczekiwać na tramwaj czy autobus. Zajął mi dużo więcej czasu niż zwykły powrót, a i tak chyba się opłacało. Towarzyszyła mi jeszcze jedna myśl: „jakim sposobem przedostanę się na drugą stronę Wisły?" Informacje na temat, którędy można przejść, były niepewne. Zresztą wszystko szybko się zmienia.
A co na przy Wiśle? Z bulwarów zostały w polu widzenia jedynie wystające czubki znaków drogowych i drzew. Plaża w większości znalazła się już pod wodą. Bulwary otaczają tłumy gapiów. Część przyszła zrobić zdjęcia czy nakręcić film. Niektórzy z przerażeniem zastanawiają się, co ich czeka, jeśli wały nie wytrzymają. Znalazło się parę rodzin z małymi dziećmi, które koniecznie muszą obejrzeć powódź. Na szczęście nie spotkałam dzieci bez czujnego dozoru. W obecnej sytuacji zarówno one jak i zwierzęta, zwłaszcza psy, muszą pozostać pod kontrolą. Aby znaleźć się w niebezpiecznym wirze niewiele trzeba, a stan wody podnosi się stanowczo zbyt szybko. Podobna sytuacja zaczyna mieć miejsce na osiedlach wokół Wisły. Przejść przez Podwawelskie to pewna sztuka. Wtorkowym popołudniem było to jeszcze w miarę możliwe, a ludzie wzajemnie pokazywali sobie obejścia, dzięki którym można było uniknąć brodzenia w wodzie po kolana. Potem było już tylko gorzej. Część moich znajomych planowała nawet ewakuację - i są do niej przygotowani cały czas. W sklepach zapanowały kolejki porównywalne do tych, tworzących się dzień przed świętami, kiedy każdy koniecznie musi coś kupić.
Ponadto dało zauważyć się jeszcze jeden ludzki odruch - zmartwienie o bliskich. Mieszkając nieopodal rzeki (właściwie w otoczeniu dwóch rzek), niewątpliwie, w jakimś stopniu, zagrożona jestem. Nie zastanawiałam się nad tym aż do momentu odebrania pierwszego telefonu. Dzwoniła koleżanka. W pierwszych słowach zapytała, czy mnie zalało, czy nic mi nie jest, czy ewentualnie mam się gdzie podziać. Gdy zapewniłam ją, że wszystko w porządku zakończyła rozmowę absolutnym nakazem: „mam na siebie uważać, w razie czego dzwonić i prosić o pomoc". Sytuacja powtórzyła się parokrotnie. Znajomi, którzy sami są bezpieczni, martwią się i chcą pomóc. Dobrze wiedzieć, że ma się na kogo liczyć. I oby każdy miał się do kogo zwrócić.
Niewątpliwie Polacy mają problem, nie można jednak panikować. Żywioły to kwestia, którą trudno opanować, ale miejmy świadomość, że ktoś dba o to, by nie wymknęły się zbytnio spod kontroli. Nie ryzykujmy też sami własnego bezpieczeństwa. Gdyby doszło do ewakuacji, lepiej po prostu poddać się biegowi wydarzeń, niż na siłę zostawać w domu.
Monika PtasznikŚmigło