Coke Live Music Festival 2011
   

Coke w tym roku odbywał się 19 i 20 sierpnia. Działo się dużo, mimo tego, że line-up z tego roku nie przebił roku poprzedniego. Jak było? Wrażenia poniżej.

Nutka podekscytowania

Już z autobusu widać scenę i ludzi kręcących się wokół lotniska w Czyżynach. Na co dzień jest ono  nieczynne, dziś jednak jest bardzo czynnie oblegane. Wraz z grupą znajomych, z którymi postanowiłam przeżyć to emocjonujące wydarzenie, podchodzę do miejsca, w którym mamy wymienić bilety na bransoletki. Gdy czekamy w kolejce zauważam stolik, na którym leżą smycze z przypiętymi programami imprezy i przewodnikami po Coke'u. Szybko zabieram jedną - może się naprawdę przydać.

Bransoletki odebrane i mamy jeszcze trochę czasu, więc siadamy na trawce. Przed oczami przewijają się ludzie. Większość śpieszy w stronę dziwnego tłumu, stojącego pod kolejnym namiotem. Po chwili zdaję sobie sprawę z tego, że to zagorzali fani, którzy usilnie chcą być przy barierkach na scenie, by móc widzieć z bliska swoich idoli. Zmierzają oni ku bramkom, które dopiero za jakieś 30 minut zostaną otwarte.

Na jakieś 10 minut przed otwarciem, wraz ze znajomymi, ustawiam się w kolejce. Niespodziewanie podchodzi do nas chłopak z mikrofonem, a za nim drugi z kamerą. Zaczynają pytać o festiwal. Czy jesteśmy po raz pierwszy? Co myślimy o organizacji i line-up'ie? Odpowiadamy chętnie, a kiedy pyta na kogo występ najbardziej czekamy niemal każdy wykrzykuje inny zespół.

Zaczynają nas wpuszczać równo o 16:00. Tłum posuwa się do przodu w miarę szybko i po jakichś 15 minutach stoję przy ochroniarzach. Przeszłam bez problemów. Wkraczam na płytę festiwalu, po lewej stronie, niedaleko mnie stoi Main Stage, a przy barierkach już zebrały się największe fanki (nie ukrywajmy, że ten zespół ma więcej fanek niż fanów) You Me At Six.

Mamy jeszcze godzinę do rozpoczęcia koncertu. Cierpliwie czekamy, ale pogoda zaczyna płatać nam figle. Zostało już tylko 10 minut do koncertu i uwaga... wychodzi piękne słońce! Tłumy napierają coraz bardziej. Pojawiają się techniczni. Krzyk i pisk. Jest już tło z logo zespołu. Pisk i krzyk, choć zespołu nadal nie widać.

You Me At Six

Myślę, że spóźnią się jakieś 15 minut, jak to się dzieje na większości koncertów, jednak okazuje się, że nie trzeba tak długo czekać. O godzinie 17:35, czyli tylko 5 minut po czasie, na scenie pojawiają się muzycy i wbiega wokalista You Me At Six- Josh Franceschi krzycząc przy tym bardzo ekspresyjnie. Zaczynają piosenką „The Consequence". Fanki zdzierają gardła. Josh nagle prosi byśmy zrobili koło. Ludzie patrzą na siebie zdziwieni, nikt nie wie o co chodzi. Ci z tyłu napierają do przodu, gniotąc (i tak już ściśniętych) ludzi. By nie zgubić znajomych trzymam się ich uporczywie. Josh ze śmiechem na ustach stwierdziła, że to bardziej przypominało wiertło. Zabawa się skończyła, ale ścisk pozostaje do końca koncertu.

Zespół schodzi, a z publiczność wzywaja do powrotu YMA6. Nieugięte chłopaki nie wracają jednak już na scenę. Do kolejnego koncertu pozostaje 50 minut, a ludzie zamiast iść na przerwę, nie ruszają się z miejsca, a nawet próbują przeciskać się bliżej barierek.

White Lies

Dowiaduję się co oznacza prawdziwy aplauz dopiero, gdy na scenę wchodzą muzycy z White Lies. Chwila niepewności, co zagrają na początek... Rozbrzmiewają pierwsze dźwięki „Farewell to the Fairground". Wszyscy zaczynają skakać. Dwumetrowy kolega stojący przede mną niestety zasłania mi widok, ale od czego są telebimy i stanie na palcach? Emocje sięgają zenitu, kiedy Harry McVeig (wokalista) rozpoczyna znaną prawie wszystkim uczestnikom piosenkę „To Lose My Life". Nie ma osoby, która by nie śpiewa razem z nim. No może z wyjątkiem stojącego przede mną dwumetrowego kolegi. Nagle słyszę Aśkę, koleżankę, z którą przyszłam: - Chodźcie za mną, bo boskie pogo jest. Faktycznie boskie, ale po dwóch piosenkach mam już dość. Teraz stoję w miejscu i wsłuchuję się w jeden z moich ulubionych kawałków- „Bigger Than Us". Niestety po kolejnej piosence White Lies schodzą ze sceny. Prośby o bis znowu nie pomagają.

Zgrzana wychodzę z tłumu i staram się zaczerpnąć świeżego powietrza. Wieje przyjemny wiaterek. Kieruję się w stronę placu z czerwonymi parasolami, gdzie są stoiska z jedzeniem i piciem. Kolejka nie jest duża i szybko udaje mi się dostać wymarzoną Fantę. Ale muszę się śpieszyć, bo za chwilę The Kooks.

The Kooks

Przepychamy się przez tłum. Czuję tylko jak ludzie obok mnie falują, bo, szczerze mówiąc, nie widzę tego, co się dzieje wokoło. Staję gdzieś pośrodku wielkiego tłumu i zamiast słuchać piosenek i się bawić, zaczynam walczyć o przetrwanie. Przepychanka jest dużo gorsza niż podczas „wiertła" na You Me At Six. Przyjemnie robi się dopiero, gdy słyszę piosenkę „Junk of the heart". Na niej mamy puszczać bańki i baloniki, by podziękować The Kooks za koncert. Taka inicjatywa pojawiła się na Facebook'u. W niebo unoszą się bańki i kolorowe baloniki. Naprawdę bajkowy widok!

Idę alejką w pobliże sceny Coke. Po lewej stronie, z namiotu, który przypomina wielki biały balon, słuchać taką trochę łupankę. To Burn Stage, gdzie grają głównie DJ-e. To nie mój typ muzyki, ale publiczność wygląda tam na bardzo zadowoloną.
Docieram pod Coke Stage. Gra Kid Cudi. Nie znam muzyka, ale podobno jest dobry, więc chcę posłuchać. Siadam na trawce. Wzrokiem szukam osób, które zbierają kubki. Mam dwa na zbyciu, więc chętnie im oddam. Kubki można wymieniać na gadżety od Coli, np. koszulkę, czapkę czy inne rzeczy, a przy okazji ułatwia to sprzątanie terenu. Dostrzegam dwóch facetów niosących kolumny kubków. Podaje im dwa moje. Dziękują mi i miło się uśmiechają. Mam nadzieję, że dostaną fajne nagrody.

Interpol i koniec

Na koncert Interpol przychodzę trochę spóźniona i ustawiam się z tyłu. Odczuwam już duże zmęczenie i zaczyna mi być zimno. Chcę posłuchać tylko kilku ich piosenek, bo na więcej nie mam czasu. Transport umówiony, więc trzeba być w miarę punktualnie. Jak dla mnie początkowe piosenki nie mają powera, ale może dalej się zmieni? Niestety nie doczekałam się większej werwy i muszę iść.

Ochroniarze na bramkach życzą mi dobrej nocy, a ja żegnam się z festiwalem. Drugiego dnia mnie nie będzie, ponieważ nie ma nikogo, dla kogo warto byłoby przyjść.

Przepraszam Kanye'go Westa za to, że nie byłam na jego koncercie. Z tego co już mi jaskółki doniosły to był naprawdę dobry. Niektórym szczęściarzom przy barierkach udało się nawet dotknąć idola.

W przyszłym roku liczę jednak na jeszcze lepsze zespoły!


zdj. Sonia Kozińska

 

Aga Karolczyk
Poleć znajomemu
Imię i nazwisko nadawcy:
E-mail adresata:
Poleć
Link został wysłany
Newsletter
juliada mlodziez smiglo

Powered by mtCMS   •    Wszelkie prawa zastrzeżone   •    Projekt i wykonanie MTWeb