Do Krakowa przyjechałam w nocy. Głowa ze zmęczenia kiwała mi się na boki, a przecież trzeba było jeszcze dotrzeć do domu. Zanim jednak nastąpił upragniony i długo oczekiwany moment, w którym przywitałam się z poduszką, zmuszona byłam poobserwować trochę nowe miasto, nim samochód zatrzymał się przed blokiem, w którym mieściło się nasze nowe lokum. Zaskoczyła mnie wielkość wszystkiego. Duże, szerokie ulice, rozłożyste drzewa i ogromne żywopłoty. Nawet kosze na śmieci wydawały mi się bardziej okazałe i potężniejsze od tych, które oglądałam przez 16 lat życia w Poznaniu. „Ale ogromne KFC!" - pomyślałam, patrząc z zachwytem na fastfood. Nie miałam jednak siły zastanawiać się co bym zjadła, bo KFC zostało za nami. Pytanie, które dziś wywołuje we mnie salwy śmiechu zrodziło się na widok pustych przystanków tramwajowych: „Dlaczego nikt nie stoi na przystankach?". Odpowiedź przyszła po chwili, gdy mój ospały mózg poinformował mnie, że jest środek nocy i wszyscy mieszkańcy właśnie przewracają się na drugi bok w swych wygodnych łóżkach.
znowu hot-dogi?
Przez pierwsze dwa dni nie ruszałam się z domu. Pogoda była wspaniała. Ostatnie dni lata. Tacie w końcu udało się namówić mnie na mały spacer. Wszystko wydawało mi się takie podobne do siebie. Miałam obejrzeć nową szkołę, poznać drogę, zobaczyć kościoły. Tymczasem nie widziałam żadnych różnic pomiędzy ulicami, osiedlami. Tata co jakiś czas zatrzymywał się i pytał: „Jak byś teraz wróciła?". Pokazywałam więc „na czuja" jakiś kierunek, który okazywał się bardziej lub mniej trafny. Gdziekolwiek spojrzałam, gdziekolwiek się obróciłam, widziałam budki z fastfoodami, kioski i spożywczaki. Na każdej ulicy było ich co najmniej kilka. „No tak, przecież tu mieszka więcej ludzi" - zreflektowałam się mijając kolejną knajpę z napisem „Kebab, zapiekanki, hot-dogi".
bo ja to jestem z Poznania
Nie było zmiłuj! W końcu nadszedł 1 września... Przed rozpoczęciem roku denerwowałam się tak, jakbym miała iść na spotkanie w sprawie pierwszej pracy. Tata pytał co jakiś czas, czy chcę, by poszedł ze mną. Pół żartem, pół serio? Gdyby nie fakt, że to już liceum, jak tonący chwyciłabym się tej brzytwy. Z sercem na ramieniu ruszyłam na podbój licealnej bramy i boiska, gdzie mieli zebrać się nowi. Jak to zwykle w takich chwilach bywa, miałam to głupie wrażenie, że wszyscy mi się przyglądają. A zresztą, może i tak było? Sama obserwowałam nowoprzybyłe osoby próbując wydedukować z kim z nich będę chodzić do klasy. Kiedy już humanistyczno-filologiczna zebrała się do kupy, przedstawiono nam dyrektora oraz resztę grona pedagogicznego i udaliśmy się do klasy. Zewsząd słyszałam takie same pytania: „Jak masz na imię"?, „Gdzie mieszkasz?", „Jak dojeżdżasz i którędy wracasz?". No i rzecz jasna - multum pochwał i lekkiego podlizywania się („Fajne masz szpilki"). A ja szybko stałam się rozpoznawalna: „To ta Ania, która przyjechała z Poznania".
a co to znaczy?
Dni mijały, a ja przestawałam gubić się za rogiem domu. Nawet osiedla udawało mi się rozróżniać. Zapamiętałam imiona i twarze znajomych z klasy oraz drogę do sal lekcyjnych. Tylko jedna rzecz wciąż była problemem: krakowianie idą „na pole", a nie „na dwór", puszczają „sygnałki", a nie „słuchacze", z geografii dostają „pały", nie „laczki", matematyka czy „matma" zaś jest „majcą". No i ta nieszczęsna „kitka"... Kiedyś na wuefie powiedziałam koleżance, że fanie wygląda w kitce, a ta zapytała, co to jest. Wytłumaczyłam więc, co mam na myśli. „Aaa, chodziło ci o kucyk!". Przeraziłam się. Co oni gadają?!
krakuską być?
Poznań to miasto, które kocham. Przeżyłam w nim 16 cudnych lat i wiadomość o przeprowadzce nie była dla mnie tym, co tygryski chcą słyszeć najbardziej. Wszystko w nowym miejscu porównuję do Poznania. A różnic między tymi dwoma miastami jest naprawdę sporo. Poznaniacy, jak głosi stereotyp, to „Szkoci wyrzuceni ze Szkocji za rozrzutność"; może coś w tym jest... Wiem na pewno, że są to ludzie energiczni, żywi i wiecznie się gdzieś spieszący. Z Poznania wyniosłam zwyczaj szybkiego chodzenia i pokusiłabym się o stwierdzenie, że mogłabym konkurować z samym Korzeniowskim. Tymczasem krakowianie są bardzo powolni. Nawet w sposobie mówienia czy robienia czegoś da się wyczuć tę ospałość. Chociaż być może wynika to z jakiegoś wewnętrznego spokoju. Kolejna rzecz, na którą zwróciłam uwagę, to sposób, w jaki budują zdania. Używają mnóstwa partykuł, co czasami doprowadza mnie do serdecznego śmiechu. „Ale dajże już spokój, poznanianko!". Są bardzo dumni ze swojego miasta, dumni z tego, że są jego mieszkańcami - Kraków, królewskie miasto. Lubią narzekać i marudzić. Tę nutkę pretensji da się często wyczuć w rozmowie.
„na polu" czy „na dworze"
Ciężko jest przestawić się na nowy rodzaj życia. Bo tu nawet chleb smakuje mi inaczej. Niekiedy podczas rozmowy telefonicznej z przyjaciółką słyszę jej krzyk w słuchawce: „Ania! Wracaj! Gdzieś ty tam pojechała?!". Przeraża się, bo słyszy, że nie mówię już „jestem na dworze", lecz „na polu". Kończy jednak szybko rozmowę, bo - jak to poznanianka - ma jeszcze tyyyle do zrobienia. A ja uczę się nowej roli i wciąż w wielu momentach w ciągu dnia łapię się na tym, że myślę o „moim Poznaniu"... Pomimo tego, że nie czuję najmniejszego sentymentu do Krakowa, bo na to stanowczo za wcześnie, zaczynam dostrzegać pozytywne strony bycia mieszkanką „królewskiego miasta". Poznaję nowych ludzi, nową kulturę. Rozwijam się, staję się bardziej samodzielna i widzę, że mam tu sporo nowych możliwości. Rozmowy z inteligentnymi, odpowiedzialnymi, młodymi ludźmi, którym czegoś się chce, którzy mają fantastyczne zainteresowania i dużą wiedzę na różne tematy, to miła odmiana po gimnazjalnej śmietance towarzyskiej złożonej z nieuków. I choć kilka razy dziennie muszę tłumaczyć wypowiadane zdania z poznańskiej odmiany polszczyzny na krakowską, by zostać zrozumianą, dziś ma to swój magiczny urok. A tymczasem dla mnie skibka pozostaje skibką, a tytka tytką. I tylko ja wiem, co mam na myśli!
fot. K. Jasińska
Ania StyburskaŚmigło