Halloween na dobre zagościło w Europie. W Polsce po ulicach miast nie biegają przebrane za potwory dzieci, pukając do drzwi z okrzykiem ‘cukierek czy psikus?'. My świętujemy Halloween przed telewizorami i w kinach. Nadwiślański 31 października to narodowy dzień horrorów.
Stacje telewizyjne na ten dzień (a właściwie noc) szykują specjalne, przerażające ramówki. Znacznie większy strach gości na wielkim ekranie, a ostatnimi czasy kinowe maratony horrorów stały się bardzo popularne.
Ciekawą ofertę zaproponowało Kino Kijów. W repertuarze „Przekrój z piłą horrory" znalazły się trzy zupełnie skrajne odmiany gatunku: „Nosferatu, symfonia grozy", „Pozwól mi wejść" i „Piła VII".
Byłam, oglądnęłam, oceniam.
Tekturowa Transylwania.
Żyjemy w XXI wieku i naprawdę niewiele nas już przeraża. Widzieliśmy dziewczynki wychodzące z telewizora, morderców, psychopatów i krwiożerczych mutantów. Dlatego horror z 1922 roku wzbudza raczej śmiech niż strach. „Nosferatu, symfonia grozy" Friedricha Murnau opowiada historię sprzedawcy nieruchomości, którzy wyrusza do Transylwanii, do tajemniczego klienta - hrabiego Orloka. Ten chce wynająć opuszczony dom w Niemczech. Szybko okazuje się, że hrabia jest wampirem, przed którym drży cała okolica. Co gorsze, jako swój cel obrał sobie żonę handlarza.
To wszystko brzmi bardzo spektakularnie, ale pamiętajmy, że w latach 30. kino raczkowało. Hrabia Orlok wstaje z trumny wyskakując na sprężynce, a spod ziemi wyjeżdża czymś w rodzaju windy. Wydaje się być to trochę nieudolne, ale są też sceny, które wzbudzają gęsią skórkę. Choćby nasuwający się na ofiarę cień wampira czy Nosferatu wyglądający przez zakratowane okna, na kobietę, której pożąda... Nie zmienia to jednak faktu, że w filmie razi i drażni nas zbytnia teatralność aktorów, którzy z egzaltacją podkreślają każdy gest czy minę. Ponieważ aktorzy przed udźwiękowieniem kina nie mogli wyrażać swoich emocji słowem, robili to za pomocą gestykulacji. Dziwi nas też tandetność rekwizytów, wszystkie tekturowe przedmioty wyglądają jakby chciały za chwilę runąć. Dzisiaj to dostrzegamy, ale gdy 90 lat temu „Nosferatu" wchodził na ekrany, widzowie byli przerażeni. My, współcześni możemy traktować ten film (jeśli nie potrafimy nazwać go horrorem zgodnie ze współczesną, tego wymagającą definicją) z pobłażliwym uśmiechem, ale nie możemy go wyśmiać. Dlatego dziwi i irytuje reakcja większości zgromadzonej w Kijowie widowni, zajętej wymyślaniem ironicznych komentarzy i śmiejącej się jak na dobrej komedii. Przecież wiedzieli, na jaki film idą. Tymczasem wydawali się być obrażeni na to, że w 1920 roku kino nie spadło z nieba razem z efektami specjalnymi i piłami mechanicznymi.
„Nosferatu" jest filmem niemym, więc w Kijowie za muzyczne budowanie napięcia odpowiadała grupa Czerwie. I spisała się świetnie, grając przez 90 minut i zawsze wpisując się w nastrój. Niestety dla poirytowanych brakiem strachu widzów była to tylko odmiana grania ‘do kotleta'. W tym wypadku kotlet był pudłem popcornu, a muzyka tłem do pogaduszek o planach na weekend.
Wampirza miłość.
Do kin wszedł ostatnio amerykański remake szwedzkiego „Pozwól mi wejść". Kijów postanowił natomiast przypomnieć oryginał. Dla mnie to wybór co najmniej dziwny, bo „Pozwól mi wejść" jest bardziej dramatem niż horrorem. Opowiada o dziewczynce - wampirze, która poznaje rówieśnika i zakochuje się w nim, a jest to człowiek. Film próbuje odpowiedzieć na pytanie: jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić dla miłości? Mimo kilku krwawych, acz mało realistycznych scen, to raczej historia ckliwa i melodramatyczna. Nie da się uciec od skojarzeń z popularnym „Zmierzchem" (mimo, że szwedzkiemu dwunastolatkowi - Oskarowi daleko do amerykańskiego ciacha - Edwarda).
Po „Nosferatu" przydałaby się porządna dawka strachu, zaspokajająca horrorowe żądze. Nie dość, że nie zmieniła się tematyka (wciąż wampiry!), to nadal panował leniwy nastrój sprzyjający przysypianiu... Całe nadzieje spoczęły na „Pile VII".
Rzeźnia w 3D.
Z moich pieczołowitych obserwacji wynika, że widownia kijowskiego maratonu to miłośnicy makabry. Na dwóch pierwszych seansach na sali było dość gwarno. Zaś gdy przyszła pora na „Piłę", zrobiło się cicho. Być może próbowano opanować wymiotne odruchy żołądka napełnionego popcornem i colą. Wolę nie wnikać.
„Piła 3D" to siódma część kultowego już cyklu. Makabrę rozpoczął sadystyczny morderca - Jigsaw, który nierozpieszczony przez życie karze tych, którzy swojej szczęśliwej egzystencji docenić nie potrafią: narkomanów, oszustów, kłamców, zdrajców. Biorą oni udział w grze, której stawką jest ich życie. Jigsaw konstruuje dla nich specjalne pułapki, z których uwolnić się da przez okaleczenie siebie lub krzywdzenie innych. Dopóki żył Jigsaw, ta ideologia, w przeciwieństwie do ofiar, miała ręce i nogi. Po jego śmierci w części trzeciej seria traci sens. Kwintesencją ‘filozofii' Jigsawa były słowa „Żyj lub umieraj. Decyduj.". Tymczasem kontynuatorzy jego makabrycznego dzieła przestali dawać ofiarom nadzieję na życie. Zaczęła liczyć się tylko makabra. Z części na część jest jej coraz więcej, a finałowa, siódma odsłona wieńczy dzieło miażdżeniem, przebijaniem, rozcinaniem, przecinaniem, rozbijaniem, ucinaniem, wieszaniem, paleniem, duszeniem i wyrywaniem (jeśli o czymś zapomniałam, to proszę o wybaczenie). Oprócz tego, że flaki latają na prawo i lewo, to w dodatku, dzięki technologii 3D - prosto na twarz widza. Podejrzewam, że dostałam w oko kawałkiem żołądka i zupełnie nie wiem, co z tym faktem zrobić.
Wielu nie wytrzymało i wyszło. Może z powodu rzeźniczych scen, może z rozczarowania, że z wokalisty Linkin Park, Chestera Benningtona zostaje kawałek mięsa. Może z braku zrozumienia. W „Pile VII" wyjaśniają się wątki z poprzednich części, ale bez ich znajomości jest to błądzenie we mgle.
Ciekawscy nadrobią zaległości, ale dla dobra psychicznego lepiej będzie jeśli górę nad ciekawością weźmie ściśnięty żołądek. Bo za sprawą „Piły" tytułowy przekrój jest cięciem nie tylko przez horrory, ale też przez ludzką nadszarpniętą wrażliwość.
Katarzyna Płachta