Szkoły, do których chodzili nasi rodzice i dziadkowie, były inne niż te, które znamy z naszego doświadczenia.
Kiedy moja, obecnie 79-letnia ciocia rozpoczynała naukę w szkole podstawowej, Polska była okupowana, trwała II wojna światowa. Była to mała wiejska szkółka w Świętokrzyskiem. Ciocia bardzo dobrze wspomina swoją pierwszą wychowawczynię, która pozwalała jej przynosić na lekcje swojego kotka. Kiedy nauczycielkę zmieniono, nie było już tak dobrze, następna była bardzo surowa. Ponieważ stosowała kary cielesne, dzieci nazywały ją nawet Volksdeutschem.
Fartuszek z białym kołnierzem
Po wojnie ciocia trafiła do podstawówki w większej miejscowości. Mimo że warunki nauki nie były najlepsze, wspomina ją bardzo miło. W szkole obowiązywał jednolity strój. Składał się z granatowego fartuszka z białym kołnierzem. Do stroju przywiązywano uwagę. Brak kołnierzyka był bardzo źle przyjmowany przez nauczycieli. Nas zapewne zdziwiłoby, że uczniowie jednej klasy byli w różnym wieku. Było tak dlatego, że nie wszystkie dzieci chodziły w czasie wojny do szkoły.
Patron do zmiany
Szkołę średnią moja ciocia kończyła w Kielcach. Było to żeńskie Liceum im. bł. Kingi. Z powodu pamięci o ledwie co zakończonej wojnie, zwłaszcza że na ziemi kieleckiej walczyło wiele oddziałów partyzanckich, historia była w niej przedmiotem wiodącym. W 1950 roku władze komunistyczne uznały, że patronką szkoły nie może być księżna i do tego błogosławiona Kościoła katolickiego. Było to niezgodne ze zasadą świeckiego państwa. Nazwę zmieniono na II Państwowe Liceum Ogólnokształcące.
Gdy Róża jest czerwona...
Nie były to bezpieczne czasy. Młodzi ludzie musieli starannie dobierać słowa w czasie rozmów. Dlatego uczennice rozmawiały przede wszystkim o nauce. W szczególności należało uważać, by nie powiedzieć niczego, co byłoby wątpliwe politycznie. Ciocia wspomina, że na jednym z balów pewna uczennica w tańcu powiedziała do swojego partnera o pewnej dziewczynie: „ta Róża jest czerwona". Dziewczyna, o której mowa, faktycznie należała do komunistycznej organizacji i doniosła na koleżankę. Nieostrożnej dziewczynie za karę groziło wyrzucenie ze szkoły. Nie wydalono jej, ponieważ wstawili się za nią nauczyciele i uczniowie.
Klepsydra na bramie
Stroje szkolne musiały być skromne. Makijaż był zabroniony. Ale młodzież była nie mniej skłonna do żartów niż dzisiaj, czasami nawet makabrycznych. Kiedyś uczniowie wydrukowali klepsydrę nielubianej „ostrej" profesorki od fizyki. Powieszono ją na domu nauczycielki. Jedna z matek na ten widok o mało nie umarła. Co ciekawe, nauczycielka po pewnym czasie przestała się za ten wybryk gniewać.
Jedyne liceum w mieście
Moja mama chodziła do jedynego liceum w mieście. Było to w latach siedemdziesiątych XX wieku w zachodniej części Polski. Do tej szkoły uczęszczały zazwyczaj dzieci ludzi wykształconych. By dostać się do niej, trzeba było mieć bardzo dobre świadectwo, a także zdać egzamin. W szkole panowała sztywna atmosfera. Pani dyrektor przykładała wagę do ubrań uczniów. Codziennie rano stała przed wejściem do szkoły i sprawdzała, czy uczniowie mają przyszyte do wierzchniego ubrania tarcze szkolne. Tych, którzy nosili je przypięte agrafką, odsyłała do domu. Argumentowała, że uczniowie nienoszący tarczy wstydzą się szkoły. Uczennice nie mogły farbować włosów ani malować się. Rzeczywiście, dwie dziewczyny usunięto z liceum za to, że chodziły do szkoły umalowane. Nauczyciele budzili naturalny szacunek. Tak po prostu wówczas wychowywano dzieci. Uczniowie byli mili i sympatyczni. Dziewczyny nosiły czarne żakiety, czarne spódnice i białe koszule. Chłopcy krawaty i garnitury. Jesienią uczniowie jeździli obowiązkowo na trzy dni do PGR-u na tzw. wykopki, czyli zbieranie ziemniaków. Zdarzyło się też, że z okazji Święta Lasu uczniowie sadzili las. Mimo wszystkich uciążliwości uczniowie mieli pozytywny stosunek do szkoły.
Arktyczne klasy
Mój wujek, dziś 64-letni, chodził do szkół w latach 50. i 60. Naukę rozpoczął jako sześciolatek nie bez protestów nauczycieli - byli temu przeciwni. Szkoła mieściła się w prowizorycznym baraku. Znajdowały się w nim dwie sale lekcyjne oraz jednoizbowe mieszkanie kierownika placówki. Pierwszoklasiści zaczynali lekcje o jedenastej, gdy sale zwolniły połączone klasy drugie i trzecie. W tym czasie w sąsiednim pomieszczeniu odbywały naukę klasy trzecie i czwarte. Szkołę ogrzewano piecami węglowymi. Przy silnych mrozach atrament zamarzał w kałamarzach, a uczniowie musieli w tym czasie siedzieć na lekcjach w kurtkach i w rękawiczkach. Było tak do czasu, kiedy w ramach akcji „1000 szkół na 1000-lecie" wybudowano nową szkołę.
W eleganckim świecie
Drugą szkołą mojego wujka było Technikum Energetyczne w Krakowie. Wujek nazywa ją elitarną. Uczący w niej nauczyciele to znakomici, przedwojenni, często lwowscy profesorowie. Na przykład polonistka uważała, że „nie można oddzielać języka polskiego od historii". Przy omawianiu każdej z lektur na ścianach wisiały mapy z czasów, których dotyczyła akcja. W szkole uczono zasad dobrego zachowania względem osób starszych, kobiet, jak i rówieśników. Przynajmniej raz w miesiącu odbywały się obowiązkowe wyjścia do teatru. Finansowano je z funduszy komitetu rodzicielskiego. A w teatrze obowiązywał strój galowy. Nauczyciele zwracali uwagę, gdy ktoś przyszedł ubrany inaczej i nie mogli zrozumieć, jak można stroju galowego nie posiadać.
Szkolny strój składał się z granatowych spodni i marynarki. Na lewym ramieniu należało nosić szkolną tarczę. Obowiązkowa była także czapka identyfikująca szkołę. Każda szkoła miała jej własny wzór. Obecność szkolnych emblematów przy wejściu do szkoły sprawdzał zazwyczaj woźny, a czasem nawet sam dyrektor. Uczeń, który ich nie posiadał, nie był wpuszczany do środka.
Szkoły, do jakich chodzili nasi rodzice i dziadkowie były inne niż te, które znamy z naszego doświadczenia. Ciekawe, jak byśmy się w nich czuli?