Od ponad półgodziny zastanawiam się : „Co ja tutaj robię”. Co chwilę zerkam na zegar wiszący w rogu klasy. Z nudów i od niechcenia przysłuchuję się rozmowie kolegi i wychowawczyni. W zasadzie powinnam napisać „sprzeczki”. Sprzeczki dwojga dorosłych (z punktu widzenia prawa) ludzi. Chodziło o usprawiedliwienie mnożących się nie obecności. Jak zwykle.
Szkoła to jedyna instytucja, która nie umie poradzić sobie z magiczną granicą pełnoletności. Bo oto młody człowiek, za którego do tej pory decydowali rodzice, staje się sam za siebie odpowiedzialny. Bo oto ten sam młody człowiek, któremu jeszcze wczoraj można było zagrozić wezwaniem do szkoły mamy, ma moc prawną, by w razie wykonania takiej groźby, pozwać szkołę do sądu. Bo oceny, o których do tej pory informowano na zebraniach, stają się poufnymi danymi, których bez zgody osoby zainteresowanej (ucznia) osobom trzecim udostępniać nie wolno. Traci też moc argument, zgodnie z którym uczeń musi przebywać na lekcji, bo szkoła ponosi za niego prawną odpowiedzialność. I tak system, do którego uczniowie i nauczyciele są przyzwyczajeni od tylu lat zaczyna się sypać. Dodatkowo z każdym rokiem młodzież jest co raz bardziej świadoma swoich praw, dzięki czemu uczeń może być bezkarny. Przychodzi na lekcje jak mu się podoba i kiedy chce. Jak w tej sytuacji zachować autorytet i maskę powagi, którą szkoła przywdziała wieki temu. Poszczególne szkoły różnie próbowały poradzić sobie z tym problemem. Niektóre zezwoliły pełnoletnim uczniom na samodzielne zwalnianie się z lekcji i usprawiedliwianie nieobecności. Niektóre kategorycznie tego zabroniły. Inne znalazły rozwiązanie, wydawałoby się idealne. Wyznając zasadę złotego środka wprowadziły pisemne zgody rodziców na przyznanie takich uprawnień uczniom ( dokument pozbawiony mocy prawej). Równie dobrze taki „dokument” może podpisać wujek z Ameryki lub pani z kiosku za rogiem. Wszystkie te rozwiązania wprowadzają kosmiczne zamieszanie, zachęcają do nadużyć i ośmieszają szkołę jako instytucję państwową. Statuty większości szkół zakładają kary za NIEUSPRAWIEDLIWONE godziny. Usprawiedliwienia pisane ręką wagarującego ucznia tuż przed lekcją mają zaś taką samą moc jak te wystawiane przez lekarza. Co więcej (o, zgrozo) szkoła często sama upomina się o takie usprawiedliwienie. W postaci wychowawcy drepta za uczniem i przypomina mu o obowiązku usprawiedliwienia swojej nieobecności. Bo brak owego papierka wymusza na szkole wyciągniecie konsekwencji, uruchomienie procedur związanych z obniżeniem zachowania i naganami. Nie tylko dodaje to pracy, ale w rzeczywistości szkoła pokazują swą słabość, udowadnia, że nie radzi sobie z niepokornym uczniem. Woli więc uspokajać sumienie banalnym wytłumaczeniem. Sytuacja staje się jeszcze bardziej absurdalna, gdy spojrzymy na świat po za murami szkoły. Ten sam uczeń (donoszący usprawiedliwienia, tłumaczący się jak przedszkolak i mający obowiązek informowania rodziców o ocenach) w świecie „na zewnątrz” może podpisać umowę o pracę, w której deklaruje swoją obecność w wyznaczonych godzinach pod groźbą kary finansowej. Może też założyć konto bankowe, czy przedsiębiorstwo. W razie popełnienia przestępstwa samodzielnie odpowiada przed sądem. Dlaczego więc w czasach, gdy na każdym kroku czekają nas umowy i prawne konsekwencje naszych działań, szkoła nie może posłużyć tak dobrze znanym już narzędziem. Mowa tu oczywiście o państwowych, bezpłatnych liceach, technikach czy szkołach zawodowych, bo płatne szkoły czy dla dorosłych stawiają wyraźne wymagania co do frekwencji, bardzo często określone w umowie. Może więc czas skrócić trwającą od lat publiczną dyskusję (która przecież zaczęła się od listu pewnego oburzonego nastolatka) o setkach niepotrzebnych papierów i zastąpić to jednym – umową między szkołą (usługodawcą) i uczniem (klientem)? Myślę, że jeden zdecydowany krok ułatwiłby życie wielu osobą (nie tylko nauczycielom, ale i również uczniom) i przywróciłby szkole choć trochę z dawnej powagi. Zamiast tego szkoły wolą nam fundować Gombrowicza w realu. „Dorośli, sztucznie przez nas zdziecinnieni i zdrobnieni, stanowią jeszcze lepszy element niż dzieci w stanie naturalnym”1 mówi dyrektor Piórkowski do profesora Pimki. I choć każdy kto przeczytała „Ferdydurke” na pewno te słowa zna, dalej dajemy się upupiać. Uczniowie, rodzice, nauczyciele i media, dzięki którym rozpętała się ta dyskusja. Ja nie jestem wyjątkiem. Nie raz korzystam z przywileju legalnych wagarów i nie raz daję się wciągać w tę grę. Jednak męczą mnie jej absurdalne zasady. Szkoło! Daj mi dorosnąć!
1. Witold Gombrowicz "Ferdydurke", Rozdział II
eR