Kiedy każdego ranka idę ulicą tandetna miłość krzyczy z każdej witryny. I to najlepiej po angielsku, aby było bardziej modnie, a każdy przeciętny odbiorca współczesnej popkultury rozumiejący słówko ‘love' poczuł się dobrze. Wszędzie przeczytać mogę o ślubach, ekscentrycznych pomysłach na pierwszą randkę, tramwajowa telewizja odlicza dni do Walentynek, pani sprzedająca zegarki proponuje mi takie słodko-różowe w kształcie serduszek i gdyby tak dalej wymieniać, to można by od tego zwariować.
Jednak z uwagi na to, że naturę mam raczej refleksyjną, próbuję w całym tym natłoku, ledwo łapiąc równowagę w tramwaju (bądź w innym miejscu, kiedy, prócz myślenia, nie mam do roboty nic lepszego) odpowiedzieć sobie na jakże proste pytanie: „Jak wiele jest rodzajów miłości i gdzie umykają mi te, które nie krzyczą?"
Nie być zakochanym nie tyle nie wypada, co wydaje się niemożliwe, więc nie kłóćmy się- wszyscy tworzymy strukturę związków i relacji. Ale skoro mam zamienić ten felieton w coś lepszego niż tylko kiepski wykładzik o magii zakochania, poruszę obszar oryginalny raczej, jeśli o jego filozofię chodzi: miłość fana do idola.
Kilka osób zapewne właśnie teraz odeszło od komputera i wykrzyknęło, że chyba Bóg mnie opuścił, skoro uczucia do idola śmiem nazywać miłością. Tak, drodzy czytelnicy, w mojej opinii jest to nic innego jak właśnie m i ł o ś ć i za chwilę to uargumentuję!
Ostatnio miałam przyjemność uczestnictwa w koncercie mojej umiłowanej idolki, mentorki i stuprocentowej artystki: Kasi Nosowskiej. Po, jak zawsze, wspaniałym występie zdecydowałam się poczekać na Kasię, która ma zwyczaj poświęcać fanom kilka minut po każdym koncercie. Ochoczo ustawiłam się przed drzwiami do garderoby i cierpliwie czekałam. W tym momencie nie chodziło mi o śliczny autograf złożony na płycie i zdjęcie, które następnego dnia mogłoby znaleźć się na Facebooku. Mijały kolejne kwadranse, inni ze zniecierpliwieniem wachlowali się płytami, niektórzy rezygnowali i pokornie szli do wyjścia. Ja z niezmienną pewnością czekałam urozmaicając sobie czas kłótnią z ochroniarzami, którzy nie ustawali w próbach i wysiłkach wyproszenia mnie z klubu. Po upływie półtorej godziny dotarła do mnie smutna prawda: Kasia nie wyjdzie. Wściekła wróciłam do domu; następnego dnia przeczytałam oficjalny komunikat, że Nosowska jest chora i odwołuje najbliższy koncert z powodu choroby...
Moja przyjaciółka po wysłuchaniu tej opowieści dała mi do przeczytania tekst Cartazara pt. „Wszyscy kochamy Glendę", mówiąc: „To jak o Tobie i Kasi. Opowiadanie o ludziach opętanych uwielbieniem do aktorki, którzy oglądali wszystkie jej filmy, ubóstwiali ją w każdej scenie, w każdym ujęciu, dorabiali ideologie do nic nieznaczących słów; gdy grała beznadziejnie obarczali winą reżysera..." Opowiadanie definitywnie dało mi do myślenia. Zaczęłam się bowiem zastanawiać, jak bardzo miłość do idola potrafi być niezdrowa i zaślepiona.
Agnieszka Chylińska opowiadała w jednym z wywiadów, jak jedna z fanek spała u niej na wycieraczce i w imię swojego uczucia postanowiła z niej nie schodzić na wielki wieków. Sytuacja tego typu opisana w gazecie może bawi, ale z pozycji idola przestaje być zabawna.
Artyści, wzorce, ideały- to też ludzie. Mają słabości, określone przyzwyczajenia, wbrew posiadaniu statusu „osoby publicznej" być może nie chcą obnażać całego swojego życia przed fanami, o których to, bądź co bądź, nic nie wiedzą. Prawda to brutalna, ale jedyna słuszna: ta piękna pani stojąca na scenie może i jest ogromnie ważną postacią w moim życiu, ale raczej nigdy ja nie zajmę podobnego miejsca w jej świecie...
Mimo tego „miłość fana" pozostanie problemem, większym lub mniejszym. Jak z nim żyć?
Cóż, zdystansować się, przynajmniej na tyle, na ile to możliwe. Dać żyć swoim idolom. Nie wystawać godzinami pod kawiarnią, do której on/ ona często chodzą, nie prosić o autograf, kiedy celebryta stoi w kolejce do publicznej toalety i ewidentnie bardzo mocno nie chce zostać zauważony... I nie denerwować się tyle: Kasia Nosowska znów przyjedzie do Krakowa i może tym razem nie będzie chora...?
Thd