Matura była kiedyś ważnym egzaminem na zakończenie szkoły średniej… Teraz się robi z niej szopkę. Żeby zdać ten egzamin z języka polskiego wystarczy się jako tako posługiwać naszym ojczystym językiem. W tym roku w zasadzie nie trzeba było przeczytać żadnej książki, żeby ją zaliczyć. Egzamin opierał się na opowiedzeniu własnymi słowami tego, co było już zacytowane. W jakim kierunku zmierza nasz system szkolnictwa? Może niedługo matura będzie polegała na odgrywaniu scenek, np. w sklepie czy na poczcie, jak to jest przy zdawaniu języków obcych? Przecież tyle wystarczy statystycznemu Polakowi, który czyta 1/3 książki rocznie. Ja czytam ponad dwadzieścia, więc na ilu innych Polaków „pracuję” by ta statystyka była prawdziwa?
„Za moich czasów” żeby dostać więcej niż dostateczny nie dość, że trzeba było znać lektury, umieć je odpowiednio wybrać stosownie do tematu i omówić, ale trzeba było wyprowadzić jakieś wnioski (własne) czyli posługiwać się logicznym myśleniem i trzeba też było zacytować jakiś fragment lektury (z głowy!) i to w ten sposób, żeby pasował do całości. Dzisiaj pierwsza część matury jest nie z języka polskiego, bo wymogiem jest to, żeby tekst nie był stricte polonistyczny, tylko z innej dziedziny, np. socjologii albo psychologii. Do tego uczeń nie musi wiedzieć co oznacza słowo perswazyjny (jak to było kiedyś), bo ma napisane w nawiasie – „przekonujący”.
Co zrobić dzisiaj z uczniem, który w pierwszej klasie napisze piękne wypracowanie maturalne, bo ładnie posługuje się językiem polskim i jest w miarę kumaty więc dobrze wypełni też pierwszą część testu? Co ma on robić przez trzy lata na polskim?
Kiedyś nie było to możliwe…
Może powinniśmy w ogóle zrezygnować z matury i wrócić do egzaminów wstępnych na studia. Każdy by się uczył tego, co mu jest naprawdę potrzebne i to na odpowiednim poziomie…
Katarzyna Jasińska