Zaczynają się reklamy. Z okularami do filmu 3D na nosie okazują się o wiele ciekawsze… Słyszę typowe „tada-tadam” zwiastujące początek filmu i moszczę się w fotelu…
W płowie proekcji moim oczom ukazuje się piękny świat Pandory. Zaskoczona genialną animacją zaczynam wgłębiać się w fabułę, która z początku wydawała mi się mało oryginalna: w niedalekiej przyszłości ludzie odkrywają planetę, na której mieszka inny gatunek. Znajdują złoża czegoś, co przyniesie im zyski i włażą z wojskiem i buldożerami, które niszczą wszystko na swojej drodze.
Pojawia się też ten KTOŚ. Przystojny facet - dla podniesienia dramatyzmu sytuacji - niepełnosprawny, którego nikt nie chce i nie kocha. Jak to bywa w dobrym filmie sensacyjnym - staje się dowódcą i walczy ze złymi.
Wstukuję w google słowo „avatar”, chcę wiedzieć coś więcej. Pomysł ma tyle lat co ja. Ale jego realizacja nie była możliwa, aż do teraz. Wydali na niego kupę forsy, za którą można by było nakarmić dzieci z trzeciego świata, opłacić badania nad lekarstwem na raka, lub wybudować wiele specjalistycznych szpitali na całym świecie. Ale ja uważam, że warto było jednak zrealizoać ten film.
Nie żałuję też wydanych 23 zł, bo czymże jest tak marna kwota w porównaniu z refleksjami, które runęły na mnie jak grom z jasnego nieba.
W Avatarze padło zdanie: Niszczymy własną matkę. W pełni się z tym zgadzam. Nasza planeta w niedalekiej przyszłości będzie wyglądała jak parking przed supermarketem. I też jestem gotowa stanąć do walki w jej obronie jak błękitni. Nigdy więcej nie będę się śmiać z „zielonych”, którzy przykuwają się do drzew.
Chrystyna Tkaczenko