Siedziałem na krześle i rozmawiałem z kolegą przez telefon na temat wyjścia na przedpremierowy pokaz filmu „Charlie st. Cloud". Ustalaliśmy szczegóły spotkania, kiedy wtrąciłem pytanie o głównego aktora. Kolega wymamrotał coś o „Zaku Efronie", a ja powtórzyłem owe nazwisko nieco głośniej łudząc się, że mój umysł zyska moc penetracji zakątków internetu i odpowie na pytanie: „Kim jest ten człowiek?". Okazało się, że ani Internet, ani tym bardziej zaspany umysł nie były mi potrzebne, gdyż w domu posiadam urządzenie zwane młodszą siostrą.
Znawczyni zwyczajów prawdziwych nastolatek spod znaku Disney Channel była oburzona, że ktoś tak nie różowy, jak ja, może głośno wymawiać nazwisko „Zak Efron" i to z taką pogardą w głosie. Zostałem pouczony, że owy osobnik jest aktorem, czy wręcz gwiazdą amerykańskiego przemysłu filmowego, że ma spore doświadczenie filmowe, gdyż grał we wszystkich częściach „High School Musical" i przede wszystkim, że jest słodki, a moja siostra z chęcią by go zobaczyła na kinowym ekranie. Po wprowadzeniu, w którym wymieniony został tytuł „High School Musical" miałem faktycznie ochotę oddać jej bilet, ale uznałem, że byłbym wtedy zdecydowanie zbyt miły i muszę osobiście zobaczyć jej filmowy autorytet w akcji.
„W akcji" to może zbyt wiele powiedziane, bo w filmie generalnie nic się nie dzieje, poza tym, że główny aktor umiera po kilku minutach, by za chwilę cudownie ożyć. Oczywiście samo zmartwychwstanie nie ruszyłoby prawdziwych nastolatek, więc dorzucono jeszcze nagą klatę Zaca Efrona. Na ten film nie powinny się wybierać pary, gdyż boska figura głównego bohatera może mocno kontrastować z budową przeciętnego Polaka płci męskiej. Odniosłem wrażenie, że przewodnim motywem filmu jest właśnie pokazywanie boskiej budowy ciała Charliego. Oczywiście akcja nie toczy się wyłącznie wokół brodawek sutkowych doświadczonego przez los bohatera. Pokazano także, jak bardzo jest on samodzielny, jaki jest wyjątkowy i delikatny, ale zarazem twardy i stanowczy. Biedny Charlie zamieszkał nawet na cmentarzu, aby być bliżej swojego martwego brata, z którym codziennie o zachodzie słońca gra w baseball. W dalszej części filmu aktor będzie miał problem ze zdążaniem na treningi z owym duchem za sprawą kobiety o końskiej urodzie, z którą wda się w gorący romans.
W tych kilku zdaniach streściłem całą fabułę. Twórcy dzieła na pewno też dojrzeli jej płytkość. Po długotrwałej burzy mózgów, w której uczestniczył chyba wyjątkowo kreatywny portier, doszli wraz z nim do wniosku, że przydałyby się w filmie o plastikowym bogu nastolatek, elementy horroru i psychodeli.
I tak chodząca doskonałość zaczyna się obracać w kręgach trupów, a jego kobieta gubi się gdzieś pośrodku oceanu. Żeby było bardziej niezrozumiale, mrocznie i zagadkowo bohater zjada kolację z duchem, po czym odbywa z nim stosunek seksualny na plaży. Reżyser postanowił też pomieszać nieco czasy, aby nikt nie mógł zrozumieć, które wydarzenie faktycznie się wydarzyło, a które jest tylko fikcją. Po kilkudziesięciu minutach oglądania filmu „Charlie st. Cloud" można odnieść wrażenie, że cała fabuła tylko się Charliemu śni, a na końcu wrócimy do karetki, w której Sam, brat Charliego wcale nie umarł. Nie podejrzewam, żeby taki był zamysł twórców, bo to jednak nie ta klasa filmów.
Na pewno horrorowo - psychodelicznym motywem są spotkania Sama i Charliego w lesie obok cmentarza, oraz ich wspólne meczyki baseballowe. Gdyby uznać, że film posiada jakąś fabułę, to jest to jeden z jej głównych elementów. Jeżeli jednak przyjmiemy wersję, której ja się trzymam, to jest, iż autorzy chcieli po prostu sprzedać nam ciałko i plastikową osobowość Zaca Efrona, to te leśne spotkania są tylko okazją do pokazania skrawka terenu, na którym toczy się akcja i kolejna sposobność, by odsłonić boskość głównej postaci.
Nawet scenografii w „Charlie st. Cloud" nie ma zbyt wiele. Cała akcja dzieje się w jednym miejscu, może poza dwoma scenami, które odbywają się na morzu, choć pierwsza z nich trwa kilkanaście sekund, a druga dzieje się w nocy, więc i tak niczego nie widać. Szkoda, bo może chociaż pokazanie przyjemnych okoliczności przyrody złagodziło by moje odczucia po obejrzeniu filmu.
Jeżeli ktoś interesuje się technikami podrywu, chciałby wniknąć w umysł typowej amerykańskiej sprzedawczyni, lub lubi sobie pooglądać nagich mężczyzn za piętnaście złotych, to „Charlie st. Cloud" zdecydowanie jest filmem dla niego. Widowni ceniącej sobie ambitniejsze produkcje, lub chociaż takiej, która wymaga od filmu, by ten opowiadał jakąś historię obraz ten się nie spodoba.
To jest produkcja dla mojej siostry i jeszcze słodszych od niej Prawdziwych Nastolatek z piskliwymi głosikami, a nie dla zwykłego widza. Żałuję, że jednak nie oddałem jej tego biletu.
Piotr Szostak