"Pół żartem, pół serio" reż. Billy Wilder
Młoda publiczność zgłasza petycję o szybsze prace nad wehikułem czasu. Zażenowani poziomem współczesnych komedii i brakiem klasyków w repertuarach kin i wypożyczalni DVD, nie widzimy innego wyjścia jak cofnąć się w czasy życia Marilyn Monroe.
Do rzeczy. Pomimo ponad 50-letniej już żywotności "Pół żartem, pół serio" film rzuca na kolana. Z podziwu i... ze śmiechu, a to teraz tak nieczęsto spotykany efekt.
Komedia opowiada o dwójce przyjaciół, którzy popadają w nie lada tarapaty. Czasy wielkiego kryzysu sprawiają, że dla saksofonisty - Joego i kontrabasisty - Jerry'ego brakuje pracy w orkiestrach, a mogą się oni pochwalić jedynie bagażem długów. Na nieszczęście stają się przypadkowymi świadkami gangsterskich porachunków - tzw. "masakry w dniu Świętego Walenteg"' i od tej chwili znajdują się na celowniku mafii. Zmuszeni podjąć radykalne środki, zatrudniają się w orkiestrze zmierzającej na koncert na Florydę. W grupie tej panują surowe zasady: żadnego alkoholu i ... mężczyzn. Bowiem to orkiestra... żeńska.
Bohaterowie od tej chwili muszą zmagać się z trudnościami chodzenia na obcasach, damskimi ploteczkami i wrzeszczącą dyrygentką. Spódnica jest jednak dla Joego i Jerry'ego (wdzięcznie przechrzczonych na Josephine i Daphne) lepszym rozwiązaniem niż ciasna skrzynka sześć stóp pod ziemią.
Klasyczny komediowy chwyt - mężczyzna w roli kobiety (lub na odwrót) owocuje mnóstwem dwuznacznych sytuacji. Bohaterowie to w końcu stuprocentowi faceci, a otacza ich grono ponętnych dziewczyn. Dlatego muzycy w kółko muszą powtarzać sobie: "Jestem dziewczyną, jestem dziewczyną, jestem dziewczyną!". Coraz trudniej wstrzymać się przed ujawnieniem, gdy na horyzoncie pojawia się urocza Sugar Kowalczyk (Marilyn Monroe) - grająca na ukulele wokalistka grupy, z pochodzenia Polka, z nieodłącznym atrybutem za podwiązką - piersiówką (Tak nas, Polki, widzą w świecie! Czarujące i zalane!). Josephine i Daphne także będą musiały (musieli?) odganiać się od wielbicieli. Niestety płci męskiej.
W "Pół żartem, pół serio" każda postać jest komiczna. Oczywiście prym wiodą bohaterowie odgrywani przez Tony'ego Curtisa i Jacka Lemmona. Duet komediantów rozśmiesza męską nieporadnością w świecie kobiet i mnóstwem zakręconych pomysłów. Sugar z kolei to czarująca blond naiwność. Bawi ciągłą wiarą w prawdziwą miłość, oderwanie od fatum związków z saksofonistami, odnalezienie przystojnego męża - milionera i "żyli długo i szczęśliwie". Postaci drugoplanowe czy nawet epizodyczne to także komediowy kunszt. Wystarczy wspomnieć milionera po ośmiu rozwodach z antynikotynową mamuśką, boya hotelowego, wiecznie znerwicowaną dyrygentkę czy postać zbiorową - członkinie zespołu - radośnie podekscytowane i piszczące w niebogłosy.
Humor "Pół żartem, pół serio" dziś już może zostać uznany za antyczny i patrzy się na niego z lekkim przymróżeniem oka. Mam tu na myśli między innymi staroświeckie przyśpieszenie akcji (np. Josephine i Daphne znikają w windzie jako kobiety, winda wykonuje ruch góra-dół i na parterze zjawiają się Joe i Jerry.). "Pół żartem, pół serio" trzeba wybaczyć też brak realizmu. Żadne sprawne damskie oko nie dostrzega w kontrabasistce kontrabasisty i w saksofonistce saksofonisty. Trzeba zrozumieć, że na potrzeby komedii kobiety nie zauważają bardziej wypchanego stroju kąpielowego, szerokich ramion i braku talii. Nierealistyczne może wydawać się też fakt, że w wielkiej Ameryce dziwnym trafem gangsterzy aż trzykrotnie trafiają na Jerry'ego i Joego. Taki zbieg okoliczności trzeba zaakceptować, bo ileż zabawnych gagów stracilibyśmy gdyby mafia siedziała na czterech literach, trzymając łapy na kradzionym alkoholu zamiast wyjeżdżać na mafijne zjazdy miłośników opery!
Jak zawsze czuję się w obowiązku do oddania pokłonu Marilyn Monroe. Dama kina światowego w "Pół żartem, pół serio" nie jest tu głupawą blondynką. Sugar jest prawdziwie dziewczęca i naturalnie piękna. Marilyn kroku dotrzymują Tony Curtis i Jack Lemmon ze swoim komediowym show.
Pięćdziesiąt lat temu "Pół żartem, pół serio" nagrodzono trzema Złotymi Globami i sześcioma nominacjami do Oscarów. Stale po rzadko spotykanych seansach nagradza się gromkimi brawami. Cieszy fakt, że film wraca do łask i można nabyć go na DVD.
Panuje przekonanie, że nikt nie odważy się skrytykować filmowych klasyków. Nikt nie podniesie ręki na "Casablancę" czy "Gabinet doktora Caligari". Nie podziwiać wkładu tych dzieł w kinomatografię światową to jakby Polak miał nie uznać roli Kazimierza Wielkiego w budowaniu murowanej Polski. Zresztą co tu krytykować, gdy wszystko ociera się o ideał?
Katarzyna Płachta