Dukane kwestie, minimalna mimika, malutkie miasteczko i banalna historia. Czy to szkolne przedstawienie? Nie, to nowy film Akiego Kaurismäkiego. I wygląda dokładnie jak przedszkolne jasełka - recytowane kwestie, niewymyślne dialogi i historia niezwykle prostej pomocy.
No i bohaterowie. Pucybut - starszy, posiwiały człowiek czyszczący buty co dostojniejszym obywatelom Francji. Wyprowadza psa, chadza do pubu wieczorami, wolne dni spędza z żoną. Chodzi po Hawrze szukając klientów. Nudy. Albo jego sąsiadka - sprzedaje bagietki w piekarni naprzeciwko. Pucybut często bierze na kreskę u niej, ale ona tylko chwilę pokrzyczy a potem uśmiechnie się i dołoży drugą bułkę. Straszne nudy. Albo inny sąsiad, prowadzący sklep spożywczy. Nie popuści ani centyma z ceny, ale jak będzie trzeba, to wspomoże paroma konserwami. Co za nudy! A jednak jest coś w tym filmie, co zachwyca. Coś, co sprawia, że film jest wyjątkowy i drugiego takiego w kinach szukać ze świecą. Co takiego? Właśnie wspominana nuda.
Nostalgiczne prowadzenie akcji to coś, co w filmie zwraca uwagę najbardziej. Czyste powietrze, piękne, niezachmurzone niebo, małe fale na morzu. Prości, stereotypowi mieszkańcy i wyjątkowo prosta fabuła - tego po prostu się dzisiaj nie spotyka w filmach. A jeśli się spotyka - to nie w takiej formie. Andre Wilms, w tytułowej roli, prowadzi widza przez film spokojnie, bez pośpiechu. I choć czasami się gdzieś spieszy, to i tak jest to typowy pośpiech mieszkańca małej mieściny - przyjemny, przerysowany, a nawet zabawny. Właściwie tak jak wszystko w filmie - zbagatelizowane, wyolbrzymione aczkolwiek spokojne. Mini-śledztwo, które prowadzi bohater, dochodzenie policji, pogoń za zbiegami - te wszystkie wydarzenia ogląda się zrelaksowanym i zdystansowanym do wszystkiego. A jeśli mu się nie uda? A jeśli go złapią? Nie złapią. To nie ten film. Tu się wszystko uda... Recenzeckim faux pas byłoby niewspominanie o roli Jean-Pierre Darroussina. Dociekliwy policjant w czarnym płaszczu i kapelutku, choć jest czarnym charakterem, od początku wzbudza niewymowną sympatię.
Film Kaurismakiego to kolejny eksperyment, jakich w skandynawskim kinie ostatnio dużo. A jednak jest coś w "Człowieku z Hawru" co odróżnia go od reszty. Francuski akcent? Postaci? A może piękny Hawr z wiecznie bezchmurnym niebem, którego tak brakuje teraz. "Człowiek z Hawru" to lekka opowieść, idealna na zimowy wieczór przy kubku ciepłej herbaty. Nie trzeba się zagłębiać w szczegóły, fabuła jest bardzo przewidywalna, nie można się spodziewać czegoś innego niż happy end. Oczywiście, są momenty, w których można się wystraszyć, że coś pójdzie nie tak, że pucybutowi się nie uda. Na szczęście, zaraz po takich chwilach, jesteśmy pstrykani w nos i sami śmiejemy się z własnej naiwności. A potem rozsiadamy się jeszcze wygodniej w fotelu i uśmiechamy się jeszcze szerzej do cuda filmowego, które serwuje nam skandynawski reżyser.
To nie jest wielkie, artystyczne dzieło, którym będą zachwycały się miliony. To malutki obrazeczek, w kąciku kinematograficznej galerii. Malutki, ale jaki pocieszny…
funky