„Sala samobójców" wywołała burzę sprzecznych opinii. Nie tylko wśród krytyków czy jury polskich festiwali, ale także wśród ludzi młodych. Nagle starli się ze sobą melancholijni filozofowie z twardo stąpającymi po ziemi realistami. Niech i na Młodym Krakowie nie zabraknie dyskusji na ten głośny i ostatnimi czasy tak modny temat.
Funky swoją recenzją mnie ubiegł. I to bynajmniej nie z powodu mojego lenistwa, ale dlatego, że do kwestii „Sali samobójców" wracać już nie chciałam. Wystarczająco zamyśloną sobotę mi zafundowała i wystarczająco dużo czasu zajęła w mojej głowie, by jeszcze zaprzątać mi notatnik. Nie bronię swoją piersią produkcji Jana Komasy. Nie solidaryzuję z prądem Emo. Chcę pokazać, że oprócz tej wydumanej i napakowanej patetycznymi hasłami opowieści o chęci śmierci, jest także druga strona „Sali samobójców".
Animacyjna strona
Przypomnijmy. Dominikowi w życiu pozornie nic nie brakuje. Żyje w bogactwie, właśnie kończy liceum, świętuje studniówkę ze znajomymi. Tak naprawdę okazuje się zamkniętym w sobie, refleksyjnym młodym człowiekiem, którego są w stanie zrozumieć tylko ludzie ze świata wirtualnego. Rzeczywistość jest brutalna, a na bohatera spadają wszystkie nieszczęścia współczesnego nastolatka. Rówieśnicy wyśmiewają jego homoseksualizm, rodzice właściwie nie pojawiają się w domu, a od niego wymaga się jedynie zdania matury. Wszystko to wyolbrzymione jest do poziomu gigantycznych problemów i to celowo. Internet, do którego wchodzi Dominik, nie wygląda tak jak my go sobie wyobrażamy. Wkraczając w świat wirtualny zmienia się rzeczywistość, „Sala samobójców" przestaje być dramatem, a zaczyna być animacją, bliską komputerowej grze. Bohater może więc prowadzić tam autentyczne, drugie życie, podejmować inne decyzje, spotykać się z ludźmi, którzy go rozumieją, ba, nawet ich dotknąć. Czy gdyby technika faktycznie stała na takim poziomie, to czy i my mając do wyboru takie życie, nie wybralibyśmy go? Może przesadzam i animacyjne wstawki są tylko metaforą zwykłej internetowej komunikacji, interpretację zostawiam wyobraźni. Jedno jednak chcę podkreślić, zauważyć i dodać. Internetowa rzeczywistość jest piękna, kusząca i magiczna. Sama Sala Samobójców - internetowe miejsce spotkań wygląda na inspirację „Katedrą" Krzysztofa Bagińskiego. Bohaterowie mogą latać, przemieszczać się z miejsca na miejsce z gigantyczną prędkością, znikać. Dziwi tylko to, że mając taki arsenał czynów, wybierają myśli. I to myśli samobójcze.
Kino społeczne
Można zarzucić „Sali samobójców" nierealistyczność. Życie w internecie - fakt, niezła bujda. Ale świat realistyczny jest jeszcze bardziej napakowany wydumanymi sytuacjami, co czyni z głównego bohatera już nie tyle nieszczęśliwego chłopca, co zwykłego psychola. Jestem skłonna jednak to wybaczyć, na rzecz tworzenia kina tematów trudnych, kina społecznego, które ma oddziaływać tak, żeby każdy, nawet najmniej spostrzegawczy widz zauważył, że „ten Dominik to ma jakiś problem". Chodzi o to, żeby ruszyć głowy Polaków, także tych mniej genialnych. Film ma być skandalem, ma się o nim mówić, byśmy wreszcie my, Polacy mogli pomyśleć.
Nothing to Lose!!
„Sala samobójców" „wgniata w fotel" nie ze względu na tematykę i na to, że filozoficznymi tekstami o życiu i śmierci, o nieszczęściu i niezrozumieniu działa na wrażliwość. Mnie to nie rusza i naprawdę widzę, że w zakrytych przez grzywkę oczach Dominika nie kryje się żadne sensowne wytłumaczenie filozofii smutku. Przemawia do mnie forma. Wykorzystanie świateł, ruchów kamery (choćby finałowa sekwencja nagrywana komórką) i muzyka nadrabiają to, z czym treść nie mogła sobie poradzić. Na wysokim, iście amerykańskim poziomie była scena, kiedy jeszcze odważny Dominik pojawia się w szkole i prezentuje się dokładnie takim jaki jest, dumnie krocząc przez korytarz w makijażu, z pogardą patrząc na ludzi, a to wszystko w rytm piosenki Billy Talent, która nawiasem mówiąc, podobno była jedną z inspiracji „Sali samobójców".
Dlaczego?
Męcząc się fabułą, bądź zachwycając się nią, docieramy do końca filmu, który zmienia wszystko. Sama obstawiałam zbiorowe samobójstwo wszystkich członków "Sali samobójców". Nie trafiłam. Łudziłam się, że zrozumiem sens finału, ale teraz wiem, że chodzi właśnie o to, żeby nie wiedzieć dlaczego. To pytanie bez odpowiedzi, zatrzymujące w fotelu jeszcze podczas napisów końcowych. A zaraz po wyjściu z sali kinowej chce się albo uciec albo schować głęboko pod kołdrę.
Wiem, że „Sali samobójców" więcej nie zobaczę, bo nie chcę. Po pierwsze - nie najweselsza to pozycja, jaką miałam okazję w życiu oglądać. Po drugie, już mnie więcej nie zaskoczy. Film w sam raz na raz. Jeden dzień myślenia o śmierci, jak na 18 lat, spokojnie wystarczy.
Katarzyna Płachta